Wzasadzie to dodaję to już po napisaniu całego tekstu. Sama wiem jak to jest gdy czyta się takie głupoty. Jak bardzo można się tym zdołować. Jeśli ktoś jest wrażliwy na tego typu rzeczy to lepiej niech nie psuje sobie humoru. Tylko tyle mogę zrobić. I dzięki tym którzy to przeczytają.
Nienawidzę siebie. Swojego ciała. Swojej twarzy. Swojego parszywego charakteru. Sposobu w jaki się uśmiecham. Głosu. Wszystkiego. Nienawidzę siebie we wszystkich możliwych aspektach.
Od marca z 86 do 76 teraz. Porażka. Mam 171 cm. Ogromny tyłek. Rozlewające się uda. Szerokie barki. Rozpływające się ramiona. Tłusty brzuch.
Nie chcę być akurat. Nie chcę być zgrabna. Chcę być chuda. Chcę być za przeproszeniem zajebiście zagłodzona tak by mogli wytykać mnie palcami. Tak żeby nie było osoby która by miała jakiekolwiek wątpliwości co do mojej wagi. Tak by nie mogli się przyczepić że mam cokolwiek grube. Chcę widzieć sterczące kości. Nienawidzę mięśni wyrobionych na treningach.
Nie użalam się nad sobą.
Ja siebie poprostu nienawidzę.
Nienawidzę do tego stopnia, że mam ochotę wyniszczyć całkowicie, stopniowo i bardzo długo swój organizm.
Kochałam. Dla niego i dla siebie zaczęłam coś ze sobą robić. Z bezpłciowego pulpeta w coś co nawet przypomina dziewczynę. Zaczęli mi mówić, że naprawdę jestem ładna, że wcale nie wyglądam tak źle... Nienawidzę ich za te słowa. Nienawidzę za to, że siebie nienawidzę. On nie wie o tym, że go kocham. Jesteśmy przyjaciółmi. Naprawdę wspaniałymi przyjaciółmi. I jesteśmy do siebie niesamowicie podobni. Nawet nie wiem jak to możliwe by dwie nigdy nie znające się osoby były do siebie tak podobne. Chyba aż za bardzo. Ostatnio na żarty się go pytałam czy moglibyśmy być parą... Stwierdził, że nie, że nie pasujemy do siebie.
Racja....
On jest naprawdę fajnym i przystojnym chłopakiem. Dziewczyny na niego lecą. Pozatym jest niski i drobny. Jak on by wyglądał z takim potworem jak ja.
Potwór. Wieloryb. Kaszalot. Okropieństwo. Obrzydzam wszystkich wszystkich wszystkich swoim wyglądem.
Nikt mnie nie chce. Nikt mnie nie kocha. Żaden. Żaden. Każdy się mnie brzydzi. Brzydzą się mnie dotykać.
A na obozie przytualałam się z trzema.....
Wykradzione, ubłagane chwile. Jestem żałosna.
Nie mówią mi żebym się przestała nad sobą użalać i coś zrobiła ze sobą. Bo robię. Od 5 mcy. Od roku trenuję. Dwa dni temu wróciłam z obozu. Z przyjaciółmi. Mówili żebym przestała. Żebym jadła. On i jedna dziewczyna zrobili mi awanturę. Że jeśli nie dla siebie to żebym chociaż dla nich przestała. Że jestem anorektyczką. Może.
On stwierdził, ze dla mnie jedynym wyznacznikiem wartości jest waga i to czy się posiada chłopaka. I owszem. Gdy się jest przez całe życie tym najgorszym, ostatnim... Bez żadnych perspektyw na jakikolwiek związek. Charakter? Osobowość? Zdolności? To się nie liczy. Desperacja. Niech sięznajdzie chociaż ten jeden jedyny, ten jeden, który docenił by tą moją rzekomą wartość. A za każdym razem jest dupa. I nic. Dziwi mi się, że mam taki system wartości. Ale to proste. Jesteś fajna, miła ładna = masz duże powodzenie. A ja jestem nikim. Zero. Null. Jego teoria: "wygląd jest ważny tylko na początku. Potem po bliższym poznaniu już się na niego nie zwraca uwagi." A mówi to ten, który obściskiwał się na jednym wyjeździe z czterema dziewczynami z czego pierwsze trzy były filigranowymi laleczkami po 40 kg! Zaprzecza słowom czynami... I jak tu wierzyć, ze wygląd nie jest wyznacznikiem?
Nic nie jjem. A potem rzucam się na jedzenie. Szczęście w nieszczęściu są to plasterki, łyżeczki, połóweczki porcji. Nigdy nie przekraczam 2000 kcal w trakcie takiego napadu. Potem próbuję żygać. Ale nie potrafię. Zawsze gdy mam doła lub siedzę w domu. Jak nic nie jjem jestem szczęśliwa. Mój brzuch się zapada i nie sterczy poza linię tego małego biustu. Nienawidzę staników, które podnoszą biust. Mam wtedy klatę jak Pudzianowski. Spłaszczam się. Noszę obcisłe ubrania. Krótkie włosy. Wszystko by optycznie wyglądać na mniejszą. Ale i co z tego.
Nawet jak się zagłodzę to zostaną te wielkie kości i resztki wytrenowanych mięsni. Będę tłustym szkieletem.
Nienawidzę się. Jestem wściekła gdy jjem. Nienawidzę jeść. Mimo wszystko to robię. Gdybym nie była taka tłusta to może ktoś by mnie pokochał.
Nikt mnie nie kocha. Przecież rodzina musi mnie taką akceptować. NIe mogą wyrzucić mnie na bruk.
Nienawidzę się. Nienawidzę. Niszczę swoje ciało. Nienawidzę go. Ono niszczy mi życie. Gdybym nie wyglądała jak wyglądam wyglądało by to zupełnie inaczej. Jak mogę kogoś lepiej poznać skoro na sam widok takiego wieloryba okrąza go szerokim łukiem?
Starałam się. Siebie kochać. Cieszyć się życiem.
Ale jestem nikim.
Mam parszywy charakter a całokształtu apokalipsy dopełnia mój koszmarny wygląd.
Nastrój wachający się wraz z ilością kilogramów, centymetrów i liczbą wchłoniętego pokarmu. Im mniej tym szczęśliwsza.
Jestem nikim.
Mówi, że wygląd się nie liczy. To niech mi to udowodni. Przytula się do anorektycznej laleczki...
Nienawidzę.
A co bym nie robiła, jakbym się nie starała i tak pozostaję tą najgorszą. Niczym.
I znowu zrobiłam sobie z forum konfesjonał.....