Witajcie!
Mam 24 lata i za soba juz dobrych kilka lat zmagan z waga. Zaczelo sie w liceum, kiedy stwierdzilam, ze moj wyglad odbiega od idealu i ze moge to zmienic. Zmienilam. Schudlam do 56kg. Potem przytylam, znow schudlam i znow przytylam. Ktorejs wiosny udalo mi sie znow i na dluzej, bo na kilka miesiecy. Ale nieszczesliwa milosc zrobila swoje (a moze to byl apetyt, tylko tak to sobie wytlumaczylam...) i znow przytylam. Obecnie mam jakies 75kg na liczniku i wciaz te same marzenia, wciaz ten sam cel. Od dawna nie moge sie zmobilizowac by wytrwac w diecie dluzej niz kilka dni. Ciagle zaczynalam od nowa i oczywiscie wciaz stoje w miejscu. Najgorsze jest to, ze ja nie potrafie zaakceptowac siebie taka jaka jestem. Nie potrafie i juz. Cierpi na tym wiele rzeczy i osob. Cierpi moja relacja z chlopakiem, z rodzina, z przyjaciolmi. Wstydze sie chlopaka, unikam czestych spotkan, odstawilam kolezanki na "po diecie". Chodze w jednych dzinsach bo nie wchodze w nic co wisi w mojej szafie (a wisi w niej sporo). Na zakupy nie pojde, bo szkoda kasy na ciuchy w rozmiarze 42, skoro chce schudnac do 38. Wstydze sie tych jednych cholernych dzinsow, wiec siedze w domu. To jednak podsyca smutek, a smutek prowadzi prosta droga do jedzenia, ktore jak nic innego szybko i skutecznie poprawia nastroj. I tak sie krecilam w tym blednym kole przez dlugi czas. Tydzien temu nabawilam sie kontuzji kolana, nie moge za bardzo chodzic, jestem unieruchomiona. Siedze wiec przymusowo w domu i mam duzo czasu na rozmyslania. I wiecie co mysle... Mysle, ze jesli sie w koncu nie pozbieram, to nigdy nie schudne, bede wiecznie odkladac diete, dogadzac sobie slodyczami, zamykac sie w domu i planowac wszystko co w zyciu piekne na "po diecie", zakupy, romantyczne wyjazdy, spotkania z przyjaciolmi i mnostwo innych rzeczy. Nie moge tak zyc, bo to nie jest zycie, to jest wegetacja. Musze zaczac to zmieniac, bo inaczej nigdy nie bede szczesliwa. Nie moge teraz cwiczyc (kontuzja), moge jednak liczyc kalorie, moze pojsc na maly spacer. Wiem ze bez sportu waga nie spada szybko, ale lepiej by spadala wolno niz wcale, lub, co gorsza, szla w gore. Mam 170cm wzrostu, waga okolo75, cel 56. Wierze ze jesli trwale zmienie swoj sposob myslenia, jedzenia, zycia, uda mi sie. Predzej czy pozniej, ale uda sie. Podziele swoja droge ku szczesciu na 4 etapy, bedzie mi latwiej i milej. Oto one:
1 etap: 75->70
2 etap: 70->65
3 etap: 65->60
4 etap: 60->56
Wspierajcie mnie prosze i radzcie mi! Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie!
Zakładki