To już drugi mój wątek tutaj. Oczywiście od tamtej pory nie ubyło mi ani grama. Wiecznie narzekam na nadmiar tłuszczyku i nie robię z tym nic. Tzn. bardzo dużo o tym myślę, dołuję się, podejmuję kolejne wielkie postanowienia poprawy i niestety na tym się kończy. A zamiast się poruszać siedzę przed komputerem z papierosem, kawą i ciasteczkiem.
Ciągle myslę, że zacznę od jutra, ale kiedy to jutro przychodzi, nie chce mi się tak samo, jak poprzedniego dnia. W efekcie nie ubywa mi kilogramów, a czuję się coraz bardziej beznadziejna. I chyba sama już przestaje wierzyć w to, że kiedykolwiek się za siebie wezmę.
To chyba zadatki na depresję.
A nie chodzi tu o pozbycie się góry tłuszczu, tylko o jakieś 8 kg.
Dla wytrwałych "odchudzaczy" to pestka. I ja wierzę, że to nie takie trudne, tylko nie wierzę już w siebie.
Jednoczesnie mam wrażenie, że zgubienie tych kilku kilogramów dużo zmieniłoby w moim życiu. Pamiętam, jak kiedyś udało mi się trochę schudnąć i czułam się bosko bez kompleksów, pełna energii i pewna siebie.
W połowie października mam imprezę, na której spotkam parę dawno niewidzianych osób. Chciałabym pójść na nią z podniesionym czołem nie czując się jak brzydkie kaczątko (no chyba, że po przemianie w łabędzia). Tym usiłuję się zmotywować. No i zmotywowana siedzę dalej przed komputerem.
Wiem mniej więcej, jak powinno wyglądać odchudzanie, ale nie potrafię zacząć.
Pomóżcie! Poradżcie coś! Napiszcie czym wy się motywujecie do walki z tłuszczykiem.
Zakładki