-
MOJA HISTORIA (dla wytrwałych). Znów zaczynam, ale...
...ale tym razem inaczej....Dość mam już wagowego rollercoastera, na którym jeżdżę nieustannie od dobrych kilkunastu lat....
Zainspirowana historią jednej z Was, postanowiłam i ja opowiedzieć o swojej batalii z samą sobą, o upadkach i wzlotach przeplatanych okresami chorego głodzenia i obżerania się. I o powodzie, dla którego znów tu trafiłam.
Nie zdiagnozowano u mnie ewidentnych zaburzeń odżywiania: anoreksji, bulimii, kompulsów ani innych chorób psychicznych. I co z z tego, jeśli całe moje dorosłe życie podporządkowane jest (nie)jedzeniu, wyglądowi i wadze...
Dawno temu, jeszcze w podstawówce, osiągnęłam coś, dzięki czemu stałam się chyba najpopularniejszą osobą w szkole - kiedy to z lekko przygrubawej panienki w ciągu kilku miesięcy przeobraziłam się w wiotką jak trzcina laskę, zrzuciwszy prawie 25 kg. AŻ 25 kg, bo oglądając tamte fotki dreszczyk mnie przechodzi i dziwię się sama sobie, że miałam siłę jeszcze się wlec po tym świecie...BMI coś koło 17 miałam. Heh...
"Szczęściem" cieszyłam się pół roku. Lekarze kazali mi przytyć, bo zaniknął okres, zaczęły wypadać włosy...Początkowo broniłam się i nie chciałam oddać tego, co tak usilnie wypracowałam sobie jedząc przez pół roku 300 kcal dziennie - jednak ciało (a może rozsądek
) wziął górę i zaczęło się.... niewinnie, od zwiększania dziennej dawki o 100 kcal. Ale potem ruszyła lawina.... rozpoczęłam życie "odkurzacza", potrafiłam upiec ciasto i w ciągu 10 godzin pochłonąć je całe......
Nie chcę nawet opisywać, co wtedy czułam, ale myślę, że niektóre z Was znają to uczucie, kiedy z jednej strony chce Ci się płakać i krzyczeć z bezsilności, a z drugiej jedzenie daje tak diabelną przyjemność, że wszystko inne staje w cieniu. Wszystko. I ogarnięta obsesją, jak narkoman, drżącymi rękami walisz kolejną działkę (czytaj: otwierasz pudełko z czekoladkami).
Nie muszę chyba tłumaczyć, że waga moja szybko wróciła do wagi wyjściowej....
Pewnego genialnego wieczoru zaczełam się uczyć, jak skutecznie pozbyć się pożywienia i zaczęła się jazda z epizodycznymi wprawdzie, ale jednak - scenami w łazience...
Na przestrzeni kilku następnych lat - w wielkim skrócie i nie przesadzając - kilkanaście razy rozpoczynałam różnego rodzaju diety, głodówki, cuda wianki, czego efektem były okresowe spadki i przyrosty wagi w "normalnych" (
) granicach, 10-12 kg.
Drugim "spektakularnym" sukcesem było jakże efektowne zrzucenie 21 kg 2 lata temu - oficjalnie, z podziwem znajomych, ówczesnego faceta i rodziny
3 miesiące diety 800 kcal + ćwiczenia "do zajebania" (sorki) - i ludzie znów zaczęli mnie nie poznawać....Jakaż ja wtedy dumna chodziłam....
Dodam jeszcze, że swoje zmagania opisywałam na bieżąco na tym forum, jednak pod innym nickiem. Nie chcę mówić jakim, bo nie chcę, by niektóre osoby z mojego otoczenia wiedziały, że "ja to ja"
Potem znów coś we mnie pękło.... Przytyłam 3 kg, potem kolejne 3....cholernie bałam się jedzenia i kolejnego powrotu do wagi wyjściowej. Bałam się tak bardzo, że na własne życzenie, z premedytacją władowałam się w kolejne *****......
Alkohol. Tak, tak...
..........Nawet nie przypuszczałam, jak piwko w ilościach sztuk 6 potrafi odgonić myśli o jedzeniu
Ale ważne było, że NIE TYŁAM
Coś za coś, ale dziś myślę sobie: JAKIM KOSZTEM
Jedząc kilkaset kalorii dziennie i lądując w ulubionym pubie dzień w dzień - czułam się jak młody bóg.... Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że od dwóch lat nie położyłam się ani jednego wieczora spać trzeźwa........No comment.
Stanąwszy przed dylematem: małżeństwo albo alkohol, wybrałam to pierwsze.
Udało mi się
Bogu dzięki, że zorientowałam się po 2 latach, bo za kolejne 2 mogłoby być juz za późno....Odstawiłam alkohol z dnia na dzień, owszem zdarza mi sie raz na 2-3 tygodnie wypić 1 piwo czy lampkę wina, ale to już uważam za całkiem normalne.
Byłoby zbyt pięknie, gdybym nie obudziła się jednak po raz enty z przysłowiową "ręką w nocniku".....wieczorki w pubie i przy piwku w domu - zaczęłam zastępować wieczorkami przy telewizji/kompie z litrowym pudełkiem lodów, cukierkami, ciastkami, chipsami..... Ale przecież dałam sobie niejako "przyzwolenie", bo skoro nie piję, to jest tak wielki sukces, że poza tym świat się nie liczy....
....i tak znalazłam się dzisiaj z najwyższą wagą, jaką kiedykolwiek osiągnęłam - 80 kg przy 173 cm wzrostu......
jako urodzona optymistka mówię sobie: mogło być gorzej, mogłam przekroczyć setkę.....
CO NIE ZMIENIA FAKTU, ŻE PRZEGIĘŁAM I NIE MIESZCZĘ SIĘ W 3/4 SWOICH UBRAŃ...
Pytanie za 100 punktów: JAK PO TAKICH WARIACJACH ZACZĄĆ BATALIĘ O NORMALNĄ, SZCZUPŁĄ SYLWETKĘ
Odpowiedź teoretycznie prosta":
ZMIANA STYLU ŻYCIA. Nie kolejna dieta, nie "byle szybciej do celu po trupach", lecz CAŁKOWITA ZMIANA STYLU ŻYCIA, BEZ DAT, BEZ "DO WESELA", "DO SYLWESTRA" A POTEM HEJA.... OD NOWA PO PAS W GÓWNO, jak to miało miejsce kilka (naście) razy....
I PRZEDE WSZYSTKIM: DLA SIEBIE
NIE DLA FACETA, NIE DLA ZAZDROSNYCH KOLEŻANEK W PRACY, NIE DLA "JA IM POKAŻĘ", LECZ DLA SIEBIE
....gorzej z praktyką...ALE OD CZEGO BOZIA DAŁA ROZUM I ZDROWY ROZSĄDEK
Przecież gdybym go nie miała, to pewnie teraz wracałabym z pubu taksówką, nawalona jak messerschmit
grunt to umieć śmiać się z samej siebie).....
Myślicie, że mi się uda...
Bo ja czuję, że tak..... Coś mi mówi, że schodzę powolutku z tego rollercoastera. No, na razie jeszcze obie nogi są wagoniku, ale kolejka się powoli zatrzymuje, a to juz dobry znak
Dzięki za uwagę
I szczerze podziwiam drogi Czytelniku Twoją wytrwałość
Do usłyszenia jutro
Uprawnienia umieszczania postów
- Nie możesz zakładać nowych tematów
- Nie możesz pisać wiadomości
- Nie możesz dodawać załączników
- Nie możesz edytować swoich postów
-
Zasady na forum
Zakładki