Cześć. Jż tu kiedyś byłam. Efekty były także. Zeszłam wtedy z 78kg do 62kg. Hmm. Jak to ładnie wygląda ;) Ale teraz znowu jest 67, znowu czuję się kiepsko, znowu oponki, znowu fałdki i - co najważniejsze - znowu gorzej się czuję.
Próbuję znaleźć ten rewelacyjny sposób na życie, ktory wtedy powodował, ze tak fantastycznie się czułam. Nie pamiętam już, jak to zrobiłam. Spróbuję odtworzyć.
Po pierwsze: codziennie bieganie. Wstawałam około 5 i 40 minut truchtu po okolicznych krzaczorach. To jest najcięższy element tego trybu życia, bo mam, jak wielu, kompleks "okrągłego początku". Muszę wstać dokładnie o tej 5, bo jeśli zaśpię choć chwilę, moja podświadomość już spisuje dzień na straty. Muszę także sama siebie przekonać, że naprawdę CHCĘ wyjśc pobiegać - naprawdę nie jest to łatwe, skoro paskudny chochlik na moim drugim ramieniu krzyczy bardzo głośno "Ależ najbardziej na świecie to ty chcesz teraz przewrócic się na drugi bok i chrapnąć" ...
Ale kiedy już daję rady wstać, wyjść i pobiegać, dzień zaczyna się pozytywnie... I co dalej? No właśnie cholera nie pamiętam!
Na śniadanie płatki, ale prawie bez płatków, za to z dużą ilością owoców.
Na drugie też chyba owoce.
Na obiad... razowy makaron i brązowy ryż i dużo warzyw.Hmm.
Na podwieczorek ciaste.... stój! Na podwieczorek jabłuszko (uff)
na kolację pojęcia zielonego nie mam.
I najgorsze: nie pić piwa. Nie jeść pizzy. Nie zażerać się batonikami "bo mam chandrę".
Tylko jak to zrobić, żeby nie MUSIEĆ tego wszystkiego wprowadzać? Nie mieć potrzeby pochłaniać tego paskudztwa? echhh właśnie. Zmienić postrzeganie a) świata b) siebie c) zycia. Echhh. I tutaj leży pogrzebany pies.
Dobrze. To ja spróbuję. Na razie jestem po porannym bieganiu (udało się wstać, jupii!) i po śniadaniu w postaci brązowego ryżu na mleku z jabłkiem. Wg tabel kalorycznych wprowadziłam ponad 400 kalorii, jakoś misię wierzyć nie chce. Ale uwieżę, trudno.
Cóż. Idę szukać .. ekhem... sensu diety....
Pozdrawiam serdecznie
kra kra
Zakładki