Drogie Panie, wpadłam we wszystkie możliwe pułapki odchudzania i co wyplączę się z jednej, to wpadam w kolejną.

Mam 19 lat, jeszcze 0,5-1 rok temu laska jak ta lala, płaski brzuch, wysportowana, szczupła. Aktualnie jestem lekko przy tuszy, aczkolwiek JESZCZE akceptowalnie, ale kilogramy przybywają z tygodnia na tydzień, co nie zrzucę, to przybiorę z nawiązką, jak tak dalej pociągnę, to za pół roku będzie ze mnie całkiem spora kulka czekolady i nieszczęścia.

Od razu wspomnę, że jest to mój debiut jeżeli chodzi o wypłakiwanie swoich problemów na jakichkolwiek forach, sama nie wiem czego oczekuję, czy rady, czy żeby ktoś może wreszcie porządnie mnie ochrzanił za wszystkie chore praktyki, w każdym razie potrzebuję moje przemyślenia uzewnętrznić, a że chłopak i znajomi dostają odruchu wymiotnego na słowo 'dieta' padające z moich ust, czemu się nie dziwię, bo mnie by też szlag trafił, to może takie forum jest jakimś rozwiązaniem.

Zanim zaczęłam się odchudzać byłam sobie taką ot przeciętną nastolatką, raz mi się przytyło, raz schudło, nigdy nie byłam jakaś super szczupła, ale nigdy też nie groziła mi nadwaga, dobrze się czułam z moim ciałem i niespecjalnie przejmowałam jakimiś wałeczkami na brzuchu. Przełomem okazały się wakacje rok temu, kiedy to trochę mi się przytyło bardziej niż zwykle i zaczęłam podejmować jakieś próby zrzucenia tych kilogramów, ale jeszcze wtedy w granicach rozsądku, po prostu starałam się ograniczyć słodycze, białe pieczywo itd. Aż któregoś lipcowego dnia po raz pierwszy zdarzyło mi się prawie nic nie zjeść - jeszcze nie celowo, byłam ze znajomymi cały dzień poza domem, nie miałam pieniędzy i z przymusu cały dzień sączyłam jeden karton soku pomidorowego. I wtedy okazało się, że bycie głodnym wcale nie jest takie złe. Wtedy właśnie postanowiłam, że od teraz będę jeść mało. Założyłam sobie zeszycik, który właśnie studiuję i z przerażeniem stwierdzam, że jadłam wtedy ok. 1000 kcal dziennie. I schudłam. 1 września rozpoczęłam klasę maturalną w blasku chwały, wśród westchnień zachwytu znajomych, że jaka talia, jakie nogi, och, ach. A więc kontynuowałam dalej moje mało-jedzenie, ale zaczęły się pojawiać pierwsze problemy.

Było mi wiecznie zimno, byłam wiecznie zmęczona. Klasa maturalna nie należy do najprostszych, a ja też sobie nie odpuszczałam, o 6.30 codziennie chodziłam na siłownię, potem od razu na 8 do szkoły, same lekcje trwały zwykle do 16, kilka razy w tygodniu dodatkowe zajęcia, a w domu trzeba się dalej samemu uczyć. I z jakiegoś powodu uważałam, że serek wiejski i trzy marchewki są wszystkim czego mi potrzeba do przeżycia. Z tej perspektywy nie dziwi to, co zaczęło się dziać ze mną wieczorami - zaczęłam mieć straszne napady jedzenia, potrafiłam opróżnić całą lodówkę, wyjeść wszystkie zapasy słodyczy schomikowane przez domowników, aż było mi niedobrze. Na początku nie działo się to aż tak często, trochę też odpuściłam sobie z dietą i jadłam trochę więcej, i nadal wyglądałam dobrze. Tak było do jakiegoś grudnia a potem BUM i nagle nie dopinam się w spodnie i jest mnie dwa razy więcej. Momentalnie zaczęłąm tyć, z 51 kg aż do 59 w 4 miesiące.

Wtedy też wpadłam w ten niekończący się wyścig z wagą. Od poniedziałku surowa dieta, byłam w stanie tak wytrzymać do czwartku, piątku, a potem napad jedzenia, kiedy to potrafiłam w*******ić całe moje tygodniowe zapotrzebowanie kaloryczne w godzinę albo dwie. Koniec końców poddałam się, stwierdziłam, ze matura jest najważniejsza, że jeżeli ta tabliczka czekolady jest mi niezbędna do przyswojenia wiedzy, to niech będzie, postanowiłam porzucić wszelkie diety aż do maja i jeść normalnie. Tylko że okazało się, że nie potrafię już jeść normalnie. Albo jem strasznie mało, albo jem wszystko, co spotkam na swojej drodze. Non stop myślałam o jedzeniu, nie potrafiłam tak po prostu skupić się na czymś innym i jeść wtedy, gdy jestem głodna i przestać jeść wtedy, gdy się najem.

Aktualnie od ostatnich 3 miesięcy moja waga waha się pomiędzy 55-60 kg. Taka sinusoida. Co nie schudnę, to przytyję. Napady jedzenia zdarzają mi się rzadziej, nie jem też aż tak restrykcyjnie, dużo ćwiczę, biegam, ale w dalszym ciągu, co już utrzymuję to 55 kg jakiś tydzień, to nagle ni z gruchy ni z pietruchy się nawpierdalam, i znowu z dnia na dzień jest mnie 3 kg więcej. A potem już płacz, że wszystko do dupy, że jestem porażką życiową, że mi się już nie chce, i kolejne 3 dni jem non stop, im bardziej niezdrowo, tym lepiej.

Trochę to wszystko brzmi dramatycznie, ale chciałam też w tym miejscu zaznaczyć, że opisałam moje życie tylko i wyłącznie z perspektywy jedzenia, i że w zestawieniu z innymi aspektami mojego życia nie jest ze mną naprawdę aż tak źle. Zdaję sobie sprawę z tego, że chwilami brzmi to jakbym cierpiała na jakieś zaburzenia odżywiania, ale rozważałam swego czasu taką ewentualność, dużo czytałam na ten temat, i doszłam do wniosku, że nie ma w tym żadnego podłoża psychicznego, po prostu się zagubiłam w moich dietach, rozregulowałam metabolizm, a napady jedzenia to naturalna reakcja mojego organizmu na odcinanie go od dostatecznej ilości wartości odżywczych, których przecież potrzebuje.

Oczywiście, że chciałabym powrócić do mojej wagi sprzed roku, ale powoli staję się coraz bardziej świadoma tego, że muszę po prostu nauczyć się znowu jeść normalnie, tyle, ile mój organizm potrzebuje, a przy mojej aktywności fizycznej zbędne kilogramy same powoli znikną. Tylko pytanie - jak?