Nie wiedziałam gdzie ten post wkleić, ale ostatnie dni dały mi w kość a samoocena gdzieś poległa pod płotem.
Sporo z Was to już mężatki, więc zaraz będzie pełno prostestów, że mój Mareczek kocha moje 90kg i nie chce żebym chudła, itd itp; ale... może od początku, bo zaraz się zamotam.

Ostatnio byłam na kilku imprezach, dużych fetach, mnóstwo laseczek pół-nagich. Ja w towarzystwie czterech facetów, także się nasłuchałam komentarzy (zresztą słucham ich gadek o dziewczynach non stop, bo to moi współlokatorzy) i jestem po prostu przerażona. Nie są jacyś nieżyczliwi, zwykli inteligentni, przystojni faceci, bez problemów z powodzeniem u dziewczyn. Nie hamują się przy mnie, bo tworzymy zgraną ekipę przyjaciół. Ale z ich komentarzy... laska musi ważyć jakieś 50kg przy 175cm, jednocześnie ma mieć figurę klepsydry, śliczna buzia. Mówię tu teraz o wygladzie, o tym jak oceniają przechodzące obok kobiety. Po prostu kuliłam się w sobie po każdym ich słowie, a oni szarżują, bawiąc się w najlepsze. Każda inna to paskudny kaszalot z tłustym tyłkiem i "takiej to kijem". A ja tu siedzę koło nich, nie najszczuplejsza... Wiem, że nie za miło z ich strony, ale trochę to robiłam na zasadzie podsłuchiwania.

I wiecie co, oni wszyscy tak w swoim towarzystwie... Ja wiem że to w pewnej mierze poza, ale to bardziej taki samczy atawizm obecny w każdym facecie i on niestety niestety nie można go wykluczyć.
Aha i nie są to jakieś chamy i prostaki, buraki co lecą na tlenione suczki spalone na solarium.
Ale powiem tylko że faceci to świnie i już! Jak zapytałam ich wprost, to stwierdzili że nawet jeśli dziewczyna jest inteligentna i fajna to co z tego, skoro pierwsze wrażenie jakie wywiera wyglądem pozostaje niezatarte choćby nie wiem co?
grrrrr.
Jak tu nie odchudzać się??? I nie przeszarżować?
pozdrawiam