No to chlup. W sumie dietuję, a raczej głoduję od 26 kwietnia. Dziennie ok. 500 kcal. Nie ma się czym chwalic, wiem, aczkolwiek nie zawsze dziennik kalorii jest dla mnie przynajmniej optycznie miarodajny, toteż będę to, co trza, opisywała tutaj.
Hm.
Cóż ja dzisiaj wszamałam.
Jabłko, kilka ziemniaków, brokułów, rybę na parze, krztynkę kapusty, pozwoliłam sobie na parę podkradzionych liźnięc loda (;D), listek Wasy i 4 plastereczki Camemberta, pospacerowałam godzinkę, czy dwie i wszystko wyniosłoby ok 300 kcal gdyby nie...
No właśnie, gdyby nie... Po powrocie do domu po raz pierwszy od miesiąca nie dałam sobie rady z opanowaniem rąk i pożarłam: 2 rurki, kawałek sernika, platerek królewca i gryzek torta. Kiedy tylko opamiętałam się, zaczęłam myślec, co tu by zrobic. Palce w gardło nie pomogły (Wyjasniam - nie jestem bulimiczką - raz pozwoliłam sobie pofolgowac smakowi, raz od biedy mogę się zawartosci brzucha pozbyc.), poleciałam pobiegac, jakieś 10, 15 minut, do tego szybki marsz z napiętymi mięśniami brzucha i pośladków, wymachy, kilkanaście wskoków i zeskoków ze steppera.
Kupiłam pomidorów za 10zł. Jutro zjem tę dawkę (ok. 5 warzyw) i zrobię nową kapuściankę. Trzeba się zebrac w garśc. Witaj głodówko.
Byle do piątku. W piątek i sobotę przyjdzie czas na siłownię i marsze po lesie. Nie wiem tylko, jak, póki co, pokonac te wyrzuty sumienia po ciachach...
PS. Ah, jeszcze jedno! Mierzę sobie 172cm, ważę obecnie 65kg (Zeszłam z 80), planuję dojśc do 58kg, aczkolwiek sądzę, a raczej obawiam się, iż przy tak restrykcyjnym podejściu, jakie mam (Te ciacha to pierwsza wpadka) wpadnę w anoreksję. Ehhhh... Zobaczymy...
Zakładki