Buziaki Triskell :D :D :D :D :D :!:
Wersja do druku
Buziaki Triskell :D :D :D :D :D :!:
No tak, pisał gryzoń długiego posta, a tu prąd na moment wyłączyli (znowu wichura). :roll: Spróbuję napisać jeszcze raz...
:D POZDRAWIAM - GRUBASKA A MIALA BYC SZPROTKA :oops:
http://imagecache2.allposters.com/images/GLX/11301.jpg
Nie, nie zjadłam całego tego dania. Mój mąż skonsumował całe swoje, ale mojego część została wpakowana w pudełko i następnego dnia on miał lunch (ja następnego dnia, czyli wczoraj, jadłam już grzecznie).
Kardlozie, już odpowiadam: otóż na talerzu po jednej stronie znajdował się grillowany kurczak, po drugiej wołowina, a pośrodku: ryż, stopiony ser, fasola (refried beans), kawałeczki pomidora, guacamole i śmietana. Kosztowało takie danie ok. $15. Są tu i tańsze meksykańskie knajpy, ale zważywszy wielkość porcji….
Sacharynko, nie zgodzę się z tym, że poza kilkoma markami kosmetyki są w Polsce tańsze. Oprócz eBay mamy tu jeszcze trochę sklepów internetowych, chociażby strawberrynet (wiem, że bazę ma w Hong Kongu, ale operują głównie na Stany), gdzie dziewczyny z Polski namiętnie zamawiają kosmetyki, czy buymebeauty (końcówki serii w często śmiesznie niskich cenach). Ceny nieporównywalne do tych w Polskich sklepach internetowych. 30 ml perfum Diora Tendre Poison na strawberrynet (i w kilku innych sklepach netowych w Stanach) kosztuje $33,50, czyli ok. 100 zł. W Polsce, wg. Wizażu, 165-190 zł. A spójrzmy na ceny z supermarketów. Kilka miesięcy temu czytałam na polskich forach, że w Rossmanach była przecena podkładów Revlon Colorstay na 39 zł, dziewczyny waliły drzwiami i oknami i podkłady rozeszły się szybciutko. Przecież to $13! Kupiłabyś to tu tak drogo? Poczwórne cienie Revlon Colorstay kilka dni temu widziałam w Walmarcie za troszkę ponad $5. W Polsce, o ile pamiętam, ich cena to co najmniej 40 zł. Kiedyś używałam tuszy Maybelline Sky High Curves. Tutaj kupowałam je za poniżej $4 (najczęściej $3.59), w Polsce za 17-20 zł. Oficjalna (z katalogu, od konsultantki) cena wspomnianych wcześniej podkładów Mary Kay to $14. W Polsce, jak zacytowałam poprzednio, cena w katalogu to 61 zł. Dokładnych cen kosmetyków np. Clinique nie znam, ale wiem, że są tu znacznie tańsze, niż w PL. No i do tego jest eBay, które znowu w porównaniu do Allegro, swojego polskiego odpowiednika, jest znacznie tańsze.
Megamaxi, postaram się dzisiaj znaleźć naszą love story, którą kiedyś opisałam na innym forum, i wkleić ją tutaj. :)
Ściskam Was wszystkich wszystkich pędzę do Was, zanim mnie znowu prądu pozbawią.
Haha, no ja jestem z tych co ma jeden podklad, puder i tusz, i na cenach kosmetykow kolorowych nie znam sie w ogole, wiec skoro twierdzisz, ze sa tansze, to widocznie sa :). Chodzilo mi, o to, ze takie rzeczy, jak np. szampony czy balsamy do ciala sa tutaj drosze (np. duzy balsam Nivea w sklepie kosztuje tuaj $10, w Polsce nieco powyzej 20 zl). A perfumy online tez kupuje np. na beautifulperfumes (swego czasu ukochana Givenchy Organza Idecence --niestety wycofana juz z produkcji -- kupilam za $33/100 ml), strawberrynet tez znam.
Na usprawiedliwie dodam, ze mam wieksze rozeznanie w cenach elektroniki niz w cenach kosmetykow, bo na pierwsze wydaje glownie pieniadze. W USA mozna kupic takie rzeczy za polowe tego, co w Polsce.
Pozdrawiam!
hej triskelku,
co do kosmetyków to ja parę lat w sklepie kosmetycznym pracowałam i np z revlonu dawali do każdej przesyłki kupę testerów, ktore różniły się od oryginałów, jakąś dodatkową naklejką, więc miałam możliwość parę takich sobie wziąć do domu, bo na oryginały to faktycznie średnio mnie było i w sumie jest stać...ale masz rację bardzo lubię inglot i jestem z cieni zadowolona...:)))
co do wczorajszego twojego dnia, tzn tej imprezy, to musiało być fajnie 8)
jak tak patrzę też na ten plakat z filmu z bradem pittem, to on tak ślicznie wygląda, takie wystraszone oczka, ze aż się gościa chce przytulić, hehehe... dobry aktor swoją drogą... lubię go :wink:
za buty dzięki... jak widać samo widmo butów zadziałało :D
miłego dnia 8)
A ja zapytam o dobry tusz do rzęs...czytałam,że masz wrażliwe oczy / łzawią/ i pewnie używasz tuszu do właśnie takiego rodzaju oczu...
Myślę nad zmianą , wcześniej nie miałam takich problemów a teraz , kiedy się pomaluję to oczy zaczynają reagować.Noszę się z zamiarem zakupu nowego tuszu , ale jakoś mi nie po drodze :roll: było ostatnio ...teraz ten temat i tu na topie więc poproszę o małą podpowiedż :wink:
Buziaki!
:D
Przyszłam sie przywitac po wielu przykrych przejsciach.
Mam nadzieje ze tamten okres mam za sobą i bede
mogła spokojnie dietkowac. Wole nie pisac , ze na pewno, bo raz juz tak napisałam i
potem znów los pokrzyzował mi moje plany. W kazdym razie w miare wytrzymania w pozycji siedzącej nadrobie Twój wąteczek i bede pisac.
Pozdrawiam Ciepło
Kasia
Animko, akurat w przypadku tuszu do rzęs kieruję się głównie tym, żeby jakoś wydłużył moje niemiłosiernie krótkie rzęski. Używam tuszu Diora Diorshow, ale chyba jakiś hypoalergiczny to on nie jest. Ale w tym przypadku gryzoniek jest próżny i woli nawet pocierpieć ale mieć jakieś widoczne rzęski. :roll: Może więc inne dziewczyny wypowiedzą się na ten temat?
Kasiu, tak bardzo się cieszę, że znowu jesteś z nami. A na priva odpisałam. :)
Trini -moje rzęski też nie są zbyt długie...kiedyś nawet prawie uwierzyłam w to ,że jeśli się je podetnie to urosną dłuższe :roll: .Tak i ja cierpię , aby ładnie wygladały , ale robię to nieczęsto , póżniej jak już nie mogę wytrzymać i zmywam je mleczkiem z kojącym rumiankiem ,to moje oczy są tak czerwone jakbym była po kacu conajmniej , więc trzeba coś z tym zrobić 8) .Czekam na specjalistki :wink:
Trini :lol: :lol: bardzo sie ciesze ,ze wkleisz te wasza historie milosci-nie moge sie doczekac,bo napweno jest bardzo wzruszajaca i ciekawa :D :!: :idea: a co do kosmetykow to nie moge sie wypowiadac,chyba tylko,ze kiedys chcialam miec ladne rzesy i gdzies taka glupote wyczytalam,ze mozna obciac i sie wydluza :shock: i skrocilam i teraz mam tez krotkie,glupota moja ma chyba granice :!: :?: :arrow: mam taka nadzieje :wink:
Proszę bardzo, na życzenie Megamaxi, oto historia naszego związku, napisana kiedyś na inne forum:
Czas akcji: grudzień 2001.
Miejsce akcji: cyberprzestrzeń.
Osoby:
-Ona (czyli ja): lat podówczas 34, doświadczenie w zwiazkach praktycznie żadne, znana przyjaciołom z tekstow typu "Nie lubię poezji o miłości, bo nie lubię poezji abstrakcyjnej, a wiersze o czymś, co nie istnieje, są dla mnie zbyt abstrakcyjne". Nie chcę tu malować obrazu osoby zgorzkniałej czy nieszczęśliwej, zawsze byłam optymistką, miałam ciekawe życie i mnóstwo przyjaciół, od ktorych często słyszałam "Jesteś tak silną osobą. Bardzo Cię podziwiam, że potrafisz być sama z własnego wyboru". Życie we Wrocławiu bardzo lubiłam, nigdy nie miałam ochoty na imigrację (podróze, tak, ale na stałe?), a mój stosunek do Stanów Zjednoczonych był co najmniej sceptyczny.
-On, 8 lat młodszy, ale znacznie "bogatszy" w nieciekawe przejścia (dwa lata wcześniej kobieta, z którą mieszkał od sześciu lat, pewnego dnia spakowała siebie i syna i odjechała. Było to w Walentynki, a wkrótce okazało się, że wcześniej sypiała z jego kolegami i że pozostawiła po sobie mnóstwo długów). Po takich doświadczeniach doszedł do wniosku, że kobietom ufać nie należy i lepiej poświęcić się swojej pasji (komponowaniu i nagrywaniu muzyki na sequencerze i komputerze) i w tym też celu nabył komputer.
Spotkaliśmy się w grupie dyskusyjnej poświęconej muzyce zespołu, którego oboje wówczas słuchaliśmy. Oczywiście żadne z nas nie trafiło tam w poszukiwaniu swojej drugiej połowy. Po kilku dniach zaprosiłam go do moderowanej przeze mnie mniejszej grupy, którą tematycznie mogę porównać do tego forum, bo rozmawiało się w niej o wszystkim: od wygłupów (podczas których wkrótce zorientowałam się, że Joshua i ja mamy bardzo podobne poczucie humoru i czasem cała reszta grupy zostaje gdzieś w tyle i tylko my dwoje pozostajemy "na placu boju", doskonale się rozumiejąc) do dyskusji o podejściu do życia. Pamiętam, że jedną z pierwszych rozmów, które przeprowadziliśmy, była dyskusja o "medicine wisdom" różnych zwierząt (czyli tak w uproszczeniu mniej więcej o tym, jakich cech możemy nauczyć się poprzez obserwację danego zwierzęcia). Zacytowałam mu wówczas fragment książki, który zawsze był jednym z moich życiowych mott (jeśli tak to słowo się odmienia ;-P), a w tłumaczeniu brzmiał mniej więcej "Trzmiel nie powinien potrafić latać. Zaprzecza prawom fizyki za każdym razem, gdy odwiedza kwiat. Ale nie zniechęca to trzmiela i nie powinno również zniechęcać Ciebie, jeśli chcesz coś osiągnąć, a wszyscy naokoło mówią Ci, że się nie da. Niemożliwość jest opinią. Możliwość jest stanem ducha. Pomyśl o trzmielu, gdy chcesz osiągnąć to, co nieosiągalne" (książka ma tytuł "Shamanism II, The Way of the Animal Spirits")... On był zaintrygowany osobą, która tak pogodnie postrzega świat i w pozornie negatywnych doświadczeniach widzi cenną lekcję, dzięki której możemy je docenić i cieszyć się, że się wydarzyły. A we mnie obudziła się "Triskell- lekarz złamanych serc. Jak już zupełnie tracisz nadzieję, to Triskell pomoże" i w pełnej gotowości bojowej zabrała się za dość wymagające zadanie :-). Przez cały grudzień rozmawialiśmy coraz częściej, namówiłam go do zainstalowania yahoo messengera (komunikator). Pamiętam, że jeszcze w grudniu mówiłam swojej przyjaciółce "Gdyby ten Joshua nie mieszkał w Stanach, to może mogłabym się w nim zakochać".
I tak nadszedł bardzo ważny dla naszej opowieści dzień 19 stycznia 2002. Podczas rozmowy na ww. komunikatorze dowiedziałam się, że prawie miesiąc wcześniej, w okolicach Bożego Narodzenia, mój nowy zaoceaniczny przyjaciel napisał do mnie list, którego nigdy nie odważył się wysłać i że list traktuje o uczuciach, które zaczął do mnie żywić, a które nie do końca rozumie. Dużo czasu zabrało mi wyciągnięcie z niego tej informacji, jeszcze więcej - wyciągnięcie obietnicy, że list zostanie do mnie wysłany. Pamiętam, że rozmawialiśmy tak długo, że spóźniłam się na korepetycje (których na szczęście udzielałam synom mojej kuzynki, więc mogłam sobie na to pozwolić) a w drodze na nie wysyłałam przyjaciółkom entuzjastyczne sms-y, że coś ważnego się wydarzyło. Dla nas obojga była to przełomowa data, ja poczułam się tak, jakby nagle spadła zasłona pomiędzy mną i moimi uczuciami i pozwoliła mi zdać sobie sprawę z tego, że ja również w całą tą sprawę zaangażowałam się emocjonalnie.
Obydwoje wiedzieliśmy, że kolejnym krokiem musi być spotkanie. Sprawa wydawała się beznadziejna, bo Joshua pogrążony był wówczas w typowym dla Olympii maraźmie, nigdzie nie pracował, no a biletów lotniczych do Polski to raczej na ulicy nie rozdają. I tu mój luby mnie zaskoczył. W ciągu tygodnia znalazł pracę, fizyczną pracę w drukarni, gdzie przez całą noc stał przy maszynie drukarskiej, żeby zarobić na przyjazd do Polski. Muszę przyznać, że w jakiś sposób wydawało mi się to bardziej heroiczne, niż gdyby fundusze owe zarobił jakąś łatwiejszą pracą.
W międzyczasie nadal dużo rozmawialiśmy i coraz lepiej się poznawaliśmy. Dla mnie zaletą związku przez wiele miesięcy rozwijającego się tylko przez internet jest to, że jeśli tylko obie osoby są szczere i nie zakładają żadnych masek, to mają szansę poznać się znacznie lepiej, niż za pośrednictwem innego medium. Siedząc w zaciszu swojego domku, przy klawiaturze tak jakoś łatwiej się otworzyć i powiedzieć rzeczy, które czasem nie przeszłyby przez usta podczas spotkania twarzą w twarz.
W lipcu Joshua przyjechał wreszcie do Polski. Naszemu spotkaniu na lotnisku towarzyszył dziwny dualizm, bo z jednej strony poprzez maile i rozmowy na messengerze poznałam go chyba lepiej, niż jakąkolwiek inną osobę, znaliśmy najbardziej intymne szczegóły swojego życia, a z drugiej strony fizycznie był on zupelnie obcym człowiekiem (nawet na nielicznych przysłanych mi zdjęciach wyglądał na każdym inaczej i nie byłam pewna, czy go rozpoznam... na szczęście lotnisko we Wrocławiu jest bardzo małe, więc dzikich tłumów nie należało się spodziewać). Ale nie było się czego obawiać, padliśmy sobie w ramiona jakbyśmy także i fizycznie znali się od lat.
Od razu na początek zafundowałam mu typowo polską atrakcję: powrót z lotniska autentycznym polskim wehikułem - MALUCHEM (mojej koleżanki). Wrzuciliśmy jego bagaże na siedzenie obok kierowcy i razem usiedliśmy z tyłu. Po kilku minutach jazdy Joshua oparł głowę na moim ramieniu, nieśmiało, jak wystraszone zwierzątko, które postanowiło wyjść ze swojej skorupki i zaryzykować. Chyba zawsze pozostanie to dla mnie jednym z najcenniejszych momentów naszego związku :-).
Przyjechaliśmy do mojego mieszkania, przygotowałam spaghetti i zasiedliśmy na balkonie, żeby je skonsumować. Skończyło się na patrzeniu sobie w oczy, trzymaniu się za ręce i od czasu do czasu dziubaniu widelcem w zawartości talerza, bez większego zainteresowania tą ostatnią czynnością ;-).
Był u mnie przez 3 miesiące, pojechaliśmy stopem na koncerty do Niemiec i Belgii, potem znajomi z Austrii zabrali nas do siebie na tydzień. W Polsce pokazałam mu Pieniny, Kraków, Wieliczkę, Oświęcim, zaliczyliśmy całonocną imprezę urodzinową mojej koleżanki w zamku w Bolkowie (koleżanka należała do bractwa rycerskiego), a potem pojechaliśmy jeszcze nad morze, zbierać w Stegnie bursztyny zaraz po wschodzie słońca i przekonać się, że Piekło (no niezupełnie, ale prawie - Hel) jest jednym z najzimniejszych miejsc, w jakich byliśmy (to już był październik, przed samym jego wyjazdem). Oczywiście sporo czasu spędziliśmy też we Wrocławiu, moi rodzice i siostra bardzo go polubili, siostra zachwycona tym, jak pomocny był, gdy jej angielski zawodził (Magda: "I was .... grrrrrrrrr!", Joshua: "Angry?"), podobnie wszyscy moi przyjaciele.
Nie zawsze było idealnie. Chyba poprzednie przeżycia były jeszcze zbyt świeże, bo zdarzały mu się momenty gorzkich wypowiedzi typu "Nigdy nikomu tak do końca nie zaufam" czy "Szczęście nie istnieje. Ludzie, którzy mówią, że są szczęśliwi, nie są szczerzy", które mnie bardzo bolały, bo traktowałam je jako swoją osobistą klęskę. Ale te dobre momenty zdecydowanie przeważały.
Joshua wyjechał z Polski 15 października i zaraz rozpoczął starania o legalne sprowadzenie mnie do Stanów na wizę narzeczeńską. Po jego wyjeździe chodziłam pochlipując z kąta w kąt, przerażona perspektywą tego, że możemy się nie widzieć przez najbliższe pół roku. Jak się okazało, proces wizowy trwał prawie ROK (częściowo dzięki wspaniałej poczcie polskiej, która zagubiła dokumenty wysłane do mnie z ambasady, co cały proces opóźniło o ok. 2 miesiące). Nie widzieliśmy się od 15.10.2002 do 11.10.2003! Znowu kontakt przez internet, docieranie się, burzliwe dyskusje światopoglądowe, po których dochodziliśmy do wniosku, że tak właściwie to nasze przekonania są bardzo podobne, tylko inaczej je nazywamy (a poza tym oboje jesteśmy bardzo upartymi istotami, które lubią mieć rację :-P)
Kiedy po raz pierwszy padła z moich ust (a raczej klawiatury) sugestia pogańskiej ceremonii handfasting, jego reakcją było zdecydowane "Nie". Matka, fundamentalna Adwentystka Dnia Siódmego, swoim fanatyzmem skutecznie zraziła go do religii w jakiejkolwiek formie, więc chciał ślubu cywilnego. Stopniowo jednak zaczęliśmy o tym rozmawiać, zaczął wypytywać, na czym właściwie polega taki handfasting i jak się dowiedział, że to my sami piszemy swoją ceremonię i jej forma zależy wyłącznie od nas, to wreszcie dotarło do niego, że żadna banda dzikich Pogan nie czyha na jego wolność osobistą i nie planuje natychmiastowej indoktrynacji ;-P. Tak naprawdę to nasze ścieżki duchowe są bardzo podobne, tyle że jego negatywne doświadczenia powodowały u nigo niemalże alergię na słowo "religia", podczas gdy ja zawsze miałam w tej sprawie wolną rękę, co nauczyło mnie znacznie większej tolerancji i otwartości (w niezliczonych dyskusjach pomiędzy nami to ja właśnie broniłam jego mamy i usiłowałam go przekonać, że jeśli dla niej jej wiara jest czymś ważnym i sprawia, że chce ona być lepszą osobą, to jest to tak samo wartościowe, jak przekonania jego czy moje, po prostu inne).
Jednym z wielu wspaniałych aspektów naszego ślubu jest to, że udzielał nam go nasz dobry internetowy znajomy. Przepisy w Stanie Washington są pod tym względem nieziemskie: w większości innych stanów aby udzielać ślubu, trzeba mieć licencję (choć uzyskanie jej nie jest trudne). Tutaj nawet tego nie trzeba. Wytarczy, że _jedno_ z przyszłych małżonków (nawet nie muszą obydwoje!) uważa osobę udzielającą ślubu za "autorytet moralny" i uznaje, że tworzą dwuosobowy kościół (co nie musi być w żaden sposób udokumentowane, nawet nikt o to nie pyta). Red Cedars, nasz internetowy znajomy, bardzo podobnie do nas postrzega przyrodę, świat i miejsce w nim nas samych. W końcu to na niego zdaliśmy się w przygotowaniu ceremonii, my tylko zasugerowaliśmy jej temat przewodni: "Jedność w różnorodności".
Na przygotowania do ślubu mieliśmy niewiele czasu, bo przepisy imigracyjne i specyfika wizy narzeczeńskiej wymagały, by odbył się on najpóźniej 90 dni po moim wjeździe do Stanów. Sukienkę przywiozłam z Polski, zobaczyłam ją na wystawie u krawcowej i od razu weszłam do środka i oznajmiłam "ja chcę taką samą". Ja również przywoziłam obrączki. Wiem, że to nie jest typowe, ale po prostu swojemu gustowi bardziej ufam, a poza tym zależało mi na tym, by było to coś naprawdę innego od tradycyjnych obrączek. Zapytałam J., czy chce wcześniej wiedzieć, pod jakim względem będą one szczególne, wybrał niespodziankę, więc dopiero podczas samej ceremonii dowiedział się, że obrączki mają po kawałku meteorytu. Znalazłam we Wrocławiu jubilera, który robi biżuterię z kawałkami meteorytów i urzekło mnie jego motto: "Ziemię naszą każdy może trzymać w rękach. Fragmenty gwiazd sa tylko dla nielicznych". Dla mnie te obrączki są symbolem olbrzymiego wszechświata, w którym jakimś cudem znaleźliśmy wtedy, kiedy już przestaliśmy się szukać. A w ostatniej chwili zdałam sobie jeszcze sprawę z powiedzenia "chciałabym mu dać wszystko, nawet gwiazdkę z nieba" i to też włączyłam do swojej krótkiej wypowiedzi o obrączkach, podczas naszej ceremonii (okazało się, że w angielskim podobnego powiedzenia nie ma i wszystkim się podobało). Nie pisaliśmy żadnych marriage vows (tu jest taka tradycja, że ludzie piszą swoje przysięgi małżeńskie i przed ślubem ciągle ktoś mnie pytał, czy mam już napisane). Totalnie improwizowaliśmy, bo to wydalo nam się bardziej szczere, niż czytanie z kartki. Skrzydła też były spontanicznym pomysłem, podjętym parę tygodni przed ślubem. Wianek z bluszczu i bukiet robiłam rano przed imprezą. "Mikrofon" do bukietu podarowała mi przed wyjazdem jedna z moich najbliższych przyjaciółek (jej rodzice mają kwiaciarnie i rozpaczała, że nie może mi zrobić ślubnego bukietu, więc chciała mi dać chociaż jego część). Miejsce wybieraliśmy sami, chciałam nad oceanem (Pacyfikiem!), więc niedługo po moim przyjeździe Red Cedars zabrał nas w parę miejsc i to nas urzekło: niewielki zagajniczek, z którego widać i słychać ocean, a w samym zagajniczku drzewa takie typowo tutejsze: zielone nawet w grudniu, bo porośnięte mchem, porostami, paprociami i bluszczem. Mieliśmy pokój z widokiem na ocean w pobliskim hoteliku i przyjęcie weselne w restauracji tegoż hoteliku. Była tylko garstka osób, nikogo z Polski, niestety. Mama Joshuy zaskoczyła nas tym, że nie tylko była na imprezie (i ani słowem jej nie skrytykowała) ale nawet przywiozła dla nas tort :-). Pogoda była wymarzona - rozważaliśmy opcję imprezy wewnątrz restauracji, gdyby padało, a ja miałam na wszelki wypadek ze sobą kożuszek. Następnego dnia była ulewa, w dniu samej ceremonii osoby, które przyjechały z dwóch przeciwnych kierunków, jechały przez strugi deszczu. A dla nas było cieplutko, wystarczająco cieplutko, by w grudniu na dworze mieć sukienkę z koronkowymi rękawami. Wszechświat nam sprzyja :-).
Niemalże półtora roku później między nami jest cudownie i naprawdę wiem, że znalazłam TĄ osobę, na którą warto było czekać ponad 34 lata :-). Trochę musiałam tego mojego Joshuę "oswoić", ale warto było!
O rany, ale się rozpisałam!
Dodam jeszcze tylko, że link do zdjęć ze ślubu podawałam już w innym wątku, ale oto on raz jeszcze:
http://pg.photos.yahoo.com/ph/triske...r=e909&.src=ph
PS. Jak widać, pisałam to półtora roku temu. Teraz byłoby już "3 lata później".
Gratulacje, jeśli ktoś przebrnął przez całość. ;-)
Przeczytałam ...ba! wchłonęłam wszystko jednym tchem i ....słowa powiedzieć nie mogę!
Trini ta historia jest taka piękna i urzekająca ,że nic nie trzeba dodawać...masz szczęście bo je rozdajesz , dzielisz a ono wraca! Budzisz we mnie nie tylko sympatię i podziw , ale i wielki szacunek!
Buziaki!
ja również przeczytałam całość i jestem pod wielkim wrażeniem :) Aż nie wiem co powiedzieć :) Miłość jest piękna :).....
TRINI JA RÓWNIEZ PRZECZYTAŁAM CAŁOŚĆ JEDNYM TCHEM.
JESTES SZCZĘŚLIWĄ OSÓBKĄ, CIEPŁĄ, SYMPATYCZNĄ.
DZIELISZ SIĘ Z INNYMI SWOIMI ODCZUCIAMI.
JESTEŚ PO PROSTU NIESAMOWITA.ZAWSZE CIĘ CENIĘ I PODZIWIAM .
JESTES MOJĄ IDOLKĄ OD ZAWSZE.
SAMYCH SUKCESÓW .
http://janinka.blox.pl/resource/glitzer28.gif
Trini ,jestes niesamowita :shock: [/list]
Triskell...cóż mam powiedzieć...poprostu brak mi słów :!: :!: :!: Tak jak moje poprzedniczki przeczytałam historie Waszej milości jednym tchem -jest wspaniała :D :D :D :!: Na jej podstawie można by napisac scenariusz do filmu :D :!: :!:
:D NIC JUZ NIE DODAM :D
http://imagecache2.allposters.com/images/GLX/11424.jpg
Mam coś dla Ciebie :wink: :lol: :lol: :!: Menu z katowickiego Green Waya :lol: :lol: :!: Już dzisiaj możesz sie zastanowić na co bedziesz miala ochotę w grudniu ,na spotkaniu :wink: :lol: :!:
http://i7.tinypic.com/4chpt34.jpg
Wpisalam sie na KP, ze bede na spotkaniu w Wawie :). Nie musze mowic, ze mi wybor Greenwaya bardzo pasuje :). Na KP bywam tak rzadko, ze nawet tego watku o spotkaniu nie widzialam (niby czesciej bywam na Polkach..., ale to forum juz mnie tak wkurza, ze tez prawie nie zagladam). No i czas spedzany na dieta.pl jest odwrotnie proporcjonalny do czasu spedzanego na forum Gazety, ciekawe, jak to sie dzieje ;)).
Love story to juz w sumie kilka razy czytalam, i za kazdym razem bardzo mi sie podoba :).
O rany, Lunko, jakie tam pyszności! :shock: Będzie mi się ten Greenway śnił po nocach do czasu wyjazdu do Polski. :D No i powtarzam (to takie pytanie do wszechświata, nie do Was ;-) ) - dlaczego nie ma tego we Wrocławiu?
Triniu :lol: :lol: :lol: bardzo dziekuje za ta przpiekna historie,brak mi slow,zgadzam sie z dziewczynami-jestes pod kazdym wzgledem niesamowita :!: :idea: :lol: Zdiecia rowniez super :!: dopelniaja slowa. :lol: :lol: :lol:
P.S. wzruszylam sie do lez.
No właśnie triskell a dlaczego nie ma go w częstochowie
triniu poczekaj jak wkleję zdjęcia z greenwaya, sfotografowałam te pyszności :wink:
buziaczki wielkie....eh, dziś kupa roboty w pracy, nie lubię piątków, dobrze że po nich sobota :D
a serio...pyyyyszne te potrawy, hehehehe....
http://www.me-2-you.net/fotky/annegeddes/img00339.jpg
SUPER WEEKENDU TRINIU CI ŻYCZĘ.http://gifybejbi85.blox.pl/resource/image011rrr.gif
Triskell, dziekuje, ze wkleilas historie poznania meza :lol:
Mysle, ze ten twoj wyjazd z Wroclawia, byl Ci przeznaczony, zycie w Ameryce bylo zapisane w gwiazdach :lol: :lol: , slicznie to opisalas, zachlysnelam sie tak piekna, odlegla miloscia :lol: :lol: .
Ja myslalam , ze takie historie pojawiaja sie tylko w filmach :lol: :lol: , a Ty jestes wielka szczesciara, bo przezylas tak wspaniale chwile w rzeczywistosci :lol: :lol:
Slicznie ten czas opisalas w kilku slowach.
Tak sobie pomyslalam, ze bylaby z Ciebie wspaniala pisarka, bo potrafisz napisac tak pieknie , ze czyta sie z wielkim zainteresowaniem i wzbudza wyobraznie :lol: :lol:
Ciesze sie, ze znalazlas ta druga polowke,nawet tak daleko i zycze WAM duzo szczescia i wspanialych chwil :lol: :lol:
Zdjecia slubne sliczne,skrzydla wspaniale wkomponowane , masz olbrzymi talent,sprobuj GO wykorzystac :lol: :lol:
Wspanialy lekarzu zlamanych serc , chyle czola , przed Toba :idea:
Historię przeczytałam jednym tchem :wink: Piękna :D
Odnośnie soku z żurawiny - to co na razoe znalazłam jest u kasicz. na wątku http://forum.dieta.pl/viewtopic.php?...asc&start=4820
Udanego weekendu
http://www.kazimierzdolny.org/foto/a..._Pict0086a.jpg
***
Grażyna
8) taka historia... hmmmm rozmarzyłam się :P
Trini, nie musze mowic chyba, ze i ja pochlonelam Wasza historie jednym tchem.. Piekna historia. Czasem warto czekac 34 lata na Ta Jedna Jedyna Milosc.
To wszystko brzmi tak bajkowo i filmowo, mam nadzieje, ze caly Wasz dalszy zwiazek bedzie wlasnie taki! Tego Ci z calego serca zycze na dalsze 3, 33 i 333 lata! :D
A w Gdyni jest Greenway :lol: :D
Udanego weekendu szczęśliwa mężatko :lol: :D :D H :lol: :D
GRATULACJE 600 STRONKI :D
O rany, to już 600 stron. :shock: :shock: :shock:
Dziękuję Wam wszystkim za to, co podczas zapełniania się tych stron przeżyłam i czego sie od Was nauczyłam. :)
A osobom, które w całości przeczytały love story, gratuluję cierpliwości. :)
Zdałam sobie sprawę z tego, że zapomniałam w owej love story wspomnieć o jednej, bardzo ważnej rzeczy: Pisałam o tym, jakie problemy Joshua początkowo miał z zaufaniem mi. Przed przyjazdem tutaj trochę się tego bałam. A tymczasem... zupełnie inny człowiek pod tym względem! To niesamowite, jak bardzo nad sobą pracował w ciągu tego roku, podczas którego nie widzieliśmy się. Wiem, że ufa mi w 100% (i wiem też, że tego zaufania nie nadużyję). A moja nauczycielka tańca brzucha (która Joshuę zna, bo często jeździ on z nami na występy jako fotograf) ciągle powtarza, że okręciłam go sobie dookoła małego paluszka. :lol:
Dobranoc, miłe duszyczki, gryzoniek do gniazdka się udaje (no własnie, czy wiewiórki na zimę zasypiają, czy też sa aktywne? chodzi mi o to, czy jest szansa, że jakieś rude wiewióry zimą w Polsce zobaczę?)
600 stron to niezła encyklopedia wiedzy - gratulacje!!!
Miłego wekendu Trini!
http://e-kartki.net/kartki/big/110663986199.gif
:D GRATULUJE :D :D :D TEJ 600 STRONY :D :D :D
http://imagecache2.allposters.com/images/ASH/0177.jpg
SERDECZNIE CI DZIEKUJE ZA BARDZO MADRA RADE :!: MOZE TA ZMIANA WYJDZIE MI NA DOBRE :D PODSYLAM MOC BUZIAKOW :D :D
Witaj Gryzońku!
Po pierwsze to wielkie gratulacje 600 strony :)
Cieszę się, że już niedługo przyjedziesz do Wrocławia.
Wiele się od Ciebie nauczyłam! I wiesz co powiem Ci jeszcze jedno ty poprostu zarażasz !
Najpierw mnie zaraziłaś odchudzneim a teraz ... jestem już po 5 lekcji tańca brzucha :?)))) Jak się naooglądałam tych zdjęć stwierdziłam, ze w sumie to można by spróbowac jak to jest i przekonałam się,że superowo!!! Więć chodze sobie z koleżankami w niedzielę na półtora godzinne lekcje i mam z tego wiele radości.
Mocno Cię pozdrawiam " zarazku"
Triss Kochana gratuluję 600 stron :)
Serdecznie pozdrawiam :)
Gratuluję 600 stronki Triskelku :D :D :D :!:
http://www.wroczynski.pl/agaluk/sing...duze/wazka.jpg
Juz 600 stron - gartlacje.
Ja tez z ciekawoscia przeczytałam Waszą love story.
Zdjecia bardzo mi sie podobały
Z niecierpliwością bede czekała na wiadomośc odnośnie 3 grudnia, byłoby wspaniale gdybys mogła.
Miłego weekendu
Witaj Triss!
Ja też przeczytałam w całości wasze love story :)
jest mi ono tym bliższe ze ja mojego męza również poznałam przez internet :)
na dodatek w tym samym roku :) i w tym samym roku bralismy slub co wy :D
No ale reszta historii jest już zupełnie inna
Triniu obiecuje ci że zabiore cie do Łazienek jak bedziesz w Wawie - tam na rudzielce na pewno się natkniemy, a jak jeszcze zabierzemy orzeszki dla nich to się wprost opedzic nie bedzi emozna :) Raz mi nawet na kolana wlazla 1 :)
A latem przychodziła jedna taka do mnie i do Bes pomimo ze nie miałyśmy nic ze soba dla niej - ot takie oszustki z nas byly, a te łazienkowe wiewiórki sa takimi łasuchami że skuszą się na podejscie - wystarczy je zawołac
Zycze udanego weekendu