dosyć...
nie mogę tak żyć.
Nie potrafię
Mam 19 lat, 170 cm i mam zwichrowaną psychikę.
Wszystko przez odchudzanie.
Odchudzam się miesiąc, dwa ale ataki obżarstwa wracają. Ten stan trwa już jakieś 5 lat...
Unikam imprez jak mogę. Na imprezach oczywiście nie jem. Ewentualnie suchary lub jogurty. Znajomi pewnie się dziwią dlaczego jestem taka gruba...
W tym samym czasie oni przy ognisku jedzą kiełbaski ociekające tłuszczem z białym chlebem i ketchupem. A ja? A ja oblizuję wieczko po jogurcie naturalnym i udaję, że mi smakuje... w tym czasie kiedy znajomi rozprawiają na błahe tematy, śmieją się- ja słucham. Bawię się wyśmienicie- pijana jak ta lala tracę kontrolę nad sobą. Nawet czasem dorzucę swoje dwa grosze. Jest wesoło, przez chwilę. Trzeźwieję i znów to samo. Jestem gruba, obleśna, ohydna. Tłuszcz wylewa mi się ze spodni. Noszę rozmir 44 jak starsze panie. Alkohol to taki mój pocieszyciel. Choć przez chwilę pozwala mi poczuć sie 'fajnie'. Zapominam o swoich niedoskonałościach, o swojej niepewności siebie, o tym, że jestem beznadziejna.
Nie wiem jaki kolor lubię. Raz zielony, raz czerwony. Kiedy ktoś mówi, że czerwony jest brzydki - przytakuję. Marzę o miniówce, bluzce na ramiączkach, a niecierpię dziewczyn ubranych w ten sposób. Czyżby zazdrość? Nie mam własnego zdania...Nie lubię 'ich troje', bo nikt ich nie lubi. Nie lubię Polskiego rządu, bo każdy mu coś zarzuca. Lubię weekendy, bo każdy lubi. Lubię czarne ciuchy, bo chudziej w nich wyglądam. nie słucham 'disco polo' bo już jest niemodne. A pamiętam jak bardzo ta okorpna (?) muzyka kojarzy mi się z moim dzieciństwem. Nienawidzę jedzenia mimo, że je owielbiam. Nie lubię muzyki poważnej, ale chlopak w którym się kocham [oczywiście bez wzajemności] lubi... więc zmuszam się i też jej słucham. Staram się robić to, czego odemnie oczekują ludzie.. Chcę żeby ktoś mnie dostrzegl. Dostrzedł cokolwiek we mnie. Nawet moje wady. Marzę by byś w centrum. Żebym nie była jedną z tysięcy dziewczyn w moim mieście. Chciałabym być wyjątkowa, nieomylna, perfekcyjna. Skończyłam wszystkie szkoły [podstawówkę, gimazjum i leceum] ze świadectwami z paskiem. One są nic nie warte, czuję się jak *****. Nikt nawet nie dostrzedł tego, że je otrzymałam. Bo kogo to obchodzi? Czy ludzie, których spotkam na ulicy kiedykolwiek zapytają mnie o świadectwo ukończenia kórejkolwiek ze szkół? Nie...! więc po co ? Pytam się po co? Po co mi było to wszystko? Nie lepiej było robić NIC przez 12 lat edukacji? Po co się wysilałam na te czerwone paski? chciałam uszczesliwić ludzi wokół, zbudzić w nich podziw. A każdy to olał...Więc co się liczy w tym życiu? Nic mnie nie bawi, nic mnie nie interesuje...
Po przyjemnych chwilach zostają tylko wspomnienia... Wszpomnienia , które mnie przytłaczają, bo przez nie nie potrafię żyć teraźniejszością. Moją głowę zaprzątają myśli z przełości oraz marzenia o mojej przyszłości.. O przyszlości kiedy to będę SZCZUPŁA, szcześliwa, odważna, bedę miała super ciuchy... Tak pzestanę wrzucać w siebie calą wartość lodowki... Przestanę zjadać masę tostów, słodyczy, potraw mącznych. Czuję obrzydzenie do samej siebie... W pewnym momencie jedzenie mi nie smakuje... Ale jem, jem, bo jutro będzie nowy dzień , a każdy nowy dzień to znów OD NOWA! Więc jem, jem. Mam dosyć ale jem! "Jedz, jedz, jutro już sobie nie będziesz mogła pozwolić" podpowiada mi głos w glowie. Więc siedzę, siedzę i jem. Wchodzę do komputera - zamieniam kilka słów z chłopakiem, w którym się kocham bez wzajemności i jem... on mówi mi coś miłego, więc jem... "Tak, lubi mnie, na pewno już będziemy razem" Akceptuaje mnie taką jaką jestem więc... JEM, JEM, JEM. Jedzenie się kończy, idę do sklepu. Kupuję kilogram jabłek, zjadam je po powrocie jak najszybciej... Później idę raz jeszcze, kupuję 10 dkg wafli... jem, jem... Leżę, czytam książkę 10 minut [Tak, na pewno ktoś będzie ze mnie dumny, jeśli powiem, że przeczytałam kolejną książkę w tym tygodniu- nieważne, że książka mnie masakrycznie nudzi...] Idę do sklepu, kupuję drożdzówki, których nie lubię, lody - jednego, drugiego, trzeciego... później leżę, wyobrażam swoją przyszłość, siebie... Obiecuję sobie, że to już OSATNI raz... jednak już po 30 minutach mój żołądek jest praktycznie pusty i woła JEŚĆ! Wpycham w siebie ryż z makaronem, posypuję wszystko cynamonem, wyciągam orzeszki ziemne, miksuję ser półtłusty z kakaem, dosypuję hmm... dosypuję słodziku, albo nie CUKRU. Jak iść na calość to na całość "Jedz, jedz, jutro jest już nowy dzień, jutro już sobie nie będziesz mogła pozwolić" Więć jem, jem... Przychodzi przyjaciółka, puka do drzwi, udaję , że mnie nie ma... Albo wychodzę - w rozciągniętym T-shircie - żeby nie było widać mojego nadętego brzucha... Staram się wciągnąć w rozmowę... gadamy jak zwykle o pierdołach. Patrzę na nią... jej nogi są doskonałe. Ma tyle wzrostu co ja, ale jest jakieś 15 kg ode mnie chudsza... opalona... Nie ma cellulitisu, rozstępów, jest mądrzejsza... nie chce mi się z nią gadać. Uwielbiam ją, nawet kocham. Może jestem lesbijką (?) Jestem na nią zła... Zła za to, że jest ode mnie lepsza... za to, że jest szczuplejsza, mądrzejsza... Ona mnie dobija Zawszę jak gdzieś wychodzimy, czuję się, że jestem w cieniu. Jestem gruba...
Nie podobają mi się faceci
gołe torsy, kaloryfery na brzuchach włochate, czy też niewłochate nogi w ogóle mnie nie kręcą... Kocham jednego chlopaka, ale nie za jego wygląd, a za jego wspaniały (?) charakter... Jest ułożony, mądry... ja jestem roztrzepana. Prawie niczego nie udaje mi się doprowadzić do końca... Jestem jego przeciwieństwem... On jest moim idealem. Dążę nie do tego żeby mi się podobać ,ale do tego by być taka jak on... Zmuszam się do tego, żeby lubić to co on... To wszystko jest chorę. Piszę tutaj i czuję się jak w jakimś transie. Wyrzucam z siebie te nic nie znaczące słowa, nie ma w nich żadnego ładu i składu i myślę, że tulko psycholog lub osoba, która ma podobnie (istnieje taka w ogóle?) może zrozumieć co czuję, co chcę tym postem wyrazić. Tak bardzo chcę wykrzyczeć co mnie boli.. Każdy mój dzień to liczenie kalorii, strach żeby nie przekroczyć założonej ilości... Ja po prostu muszę schudnąć... muszę... nie będę mogła zaakceptować siebie- tego jaka jestem. to na nic . Ja muszę się domienić...Staram się miesiąc, dwa, później jedna myśl niszczy calą moją motywację... i jem , jem , jem i nie mogę skończyć... Ciągle wyobrażam sobie swoją chudszą przyszłość, ale tak naprawdę to czego oczekuję? Schudnę i co? Zacznę ubierać mini spódniczki? Nie...
Marzę by usłyszeć komentarze od znajomych jak pięknie schudłam... a jak nie usłyszę to co? To rzucę calą tą dietę... znów przytyję... pewnie minimum 20 kg, znów będę gruba, znów wszystko zacznie się od nowa. Chcę się poczuć dobrze w swojej skórze, ale zarazem chcę się podobać ludziom, chcę żeby wkońcu ktoś mnie zauważył... Na bliższe stosunki z chłopakami nie liczę... Moje ciało jesyt okropne... Już nie chodzi o to, że nikt mnie nie pokocha, bo każda potwora...Tu chodzi o coś innego... to ja nie będę potrafiła otworzyć się przed kimś... Wszystko tłumię w sobie. Jedynie forum jest miejscem gdzie można się wykrzyczeć!!!! Krzyczeć KRZYCZEĆ!!!
Łzy cisną mi się na policzki kiedy myślę sobie, że lodówka jeszcze jest pełna...
nie chcę jeść, ja nie chcę ((( Myślę o tym, by robić coś w ramach wolontariatu... może wtedy poczułabym się ważna, potrzebna...

Mówi się, że wnętrze jest najważniejsze...
Jak Boga kocham -codziennie spotykam chłopców w dyskotece, którzy poddchodzą, patrzą na mój metrowy tyłek i mówią "Wiesz, fajny masz charakter"

P.S. Nie wiem, sama nie wiem po co, dlaczego tu napisałam. Sama nie wiem czy jestem już wariatką , czy jeszcze nie, ale nie jest to na pewno wypowiedź osoby normalnej...

Nawet nie mam zamiaru tego jeszcze raz czytać...dlatego przepraszam za błędy.
Proszę skomentujcie , napiszcie cokolwiek.
Napisałam to nie dla siebie, a DLA WAS...