Idealnie byłoby gdybym ważyła 53-54 kg, czyli tak ok.4 kg mniej. Myślę, że jak dotrę do tej wagi , inne wymiary będa w porzadku. Chciałabym, żeby mi "zeszło" z ud, bioder i posladków, bez większych zmian na górze. A tak najbardziej to bym chciała jak już osiągnę ideał na zawsze taka pozostać, bo to chyba najtrudniejsze... hmmm ...milutko pomarzyć...

A tak z innej beczki - stwierdzam , ze zaczyna mi odbijać. Trzeci dzień siedzę w domu i nie ćwiczę, bo nie mam siły. Wobec powyższego uważam bardzo co i ile jem, żeby nie przytyć. Doszło do tego, że męczą mnie wyrzuty sumienia po kazdym posiłku. Np. dzisiaj - na śniadanie muesli z mlekiem 0,5%, potem jabłko i pomarańcza, na obiad (nie chciało mi się gotować) - surówka z czerwonej kapusty i dwie kromki chleba razowego z plasterkiem polędwicy z indyka. Po obiedzie zjadłam jeszcze kawałeczek chleba (ćwierć kromki) i sie zaczeło: "Poco ja to jadłam? Czuję jak mi to idzie w biodra! Na pewno przytyje!!!". To nie jest normalne, ale z drugiej strony już tak dobrze mi idzie to odchudzanie, są efekty, oczami wyobraźni widzę siebie szczuplutką w jakimś super ciuszku, na który teraz mogę tylko popatrzeć...
Czy Wy też tak macie? Oczywiście, sama przed sobą się nie przyznam do jakiejś obsesji czy manii, wszystko kontroluję, jem tyle ile trzeba. Tym bardziej powinnam wiedzieć, że ćwiarć kromki chleba razowego mnie nie utuczy.
Sorki za te bzdury. Jak to przeczytałam to aż nie mogę uwierzyć, że piszę cos takiego. Ale czasem mnie nachodza takie myśli.
Napiszcie, czy Was też czasem ogarnia coś w rodzaju nieuzasadnionego w zasadzie irracjonalnego lęku czy obawy?

Powracając jednak do optymistycznego nastroju - trzyma mnie przy życiu myśl, że w poniedziałek pójde na siłownię.

Pozdrawiam
Camille