---uwaga! długo i smętnie... ---
"przeciwciało" tkwi we mnie od bardzo dawna. mogę ustalić datę Jego pojawienie się w mojej podświadomości z dokładnością do kilku tygodni, było to w grudniu 2002 roku. wtedy po raz pierwszy udało mi się schudnąć, po raz pierwszy przekonałam się, że wcale nie mam "szerokich kości", jak mi wmawiano i że nie muszę kiedyś z pulchnej nastolatki przekształcić się w otyłą kobietę. a jednak tak się stało. jednak w pewnym momencie moje "przeciwciało" stało się agresorem, a nie pomocnikiem i przegrałam sama ze sobą.
"Przeciwciałem" nazywam tutaj to wewnętrzne pragnienie by wydobyć się z worka, którym czasem wydaje się nam cały zbędny balast kilogramów, by nasze ciało było zdrowe i zadbane. myślę tutaj o sile determinacji i potrzebie swobody (tak samo ruchowej, jak i "zakupowej ), która motywuje nas do walki.
przyjaźń z tak rozumianym przeciwciałem jest bardzo trudna, potrzeba do niej zdrowego zrównoważenia, cierpliwości i silnej woli, bowiem przeciwciało może być zarówno motorem o działania, jak i siłą destrukcyjną. Jego drugie oblicze poznałam w dwóch odsłonach: po raz pierwszy latem 2003 (55kg, 173cm) z wczesnymi oznakami anoreksji, które udało mi się pokonać samej, głównie ze strachu przed tą chorobą; po raz drugi na przełomie roku 2006 i 2007, kiedy w wyniku kompulsywnego objadania się przytyłam z 66kg do 77.
w pierwszym przypadku, jak wiele dziewcząt, uniesiona sukcesami w diecie, nie umiałam powiedzieć sobie STOP. nie dlatego, że uważałam, że powinnam jeszcze schudnąć, o nie, doskonale widziałam, że obojczyki deczko nienaturalnie wystają mi już spod skóry... ja po prostu bałam się przytyć. nikt nie mówił mi wtedy o rozsądnym wychodzeniu z diety, ani o tym co zrobić, żeby nie zaliczyć jo-jo. kiedy więc wskazówka wagi pokazała 55kg (a muszę dodać, że ważyłam się raz w miesiącu w aptece, bo nie miałam własnego "sprzętu" ), przeraziłam się i postanowiłam skończyć z restrykcjami i jeść normalnie.
konsekwentnie trzymałam się tej decyzji, co, jak się domyślacie, spowodowało, że zaczęłam powoli gromadzić z powrotem to, co udało mi sie przez te pół roku stracić.
przyszła kolej na studia, przeprowadziłam się do innego miasta, poznałam nowych znajomych i nabrałam nowych nawyków żywieniowych. rano w pośpiechu na wykłady - o śniadaniu nie chciałam nawet słyszeć, szybki lunch na uczelni i suta kolacja po powrocie do akademika, wieczorem piwo i paluszki... kwitłam
naturalnie tempo jakiego nabrało moje życie zabijało we mnie zdrowy rozsądek. ocknęłam się jesienią 2006 roku. pierwszy raz od bardzo dawna usłyszałam na rodzinnej uroczystości: Olu, jak ty sobie dobrze wyglądasz... 66kg. bliżej do siódemki z przodu, niż do piątki. wpadłam w panikę. nastąpił proces intensywnego myślenia, intensywnego motywowania się, intensywnego planowania i nie mniej intensywnych prób. tylko nie udawało się.
nie łatwo wcielić w życie postanowienia o diecie przy nieregularnym trybie życia, stresie i długim nie ćwiczeniu silnej woli. moje marzenia o smukłej sylwetce, moje przeciwciało zaczęło działać na moją niekorzyść. nie potrafiłam sobie odpuścić, powiedzieć: nie wymagaj od siebie zbyt wiele, nie jest tragicznie, studia to ciężki czas, nie obarczaj się za bardzo. wręcz przeciwnie, pojawiły się wyrzuty sumienia, uczucie zawodu i kompulsy po każdym dietowym fiasku. w ten magiczny sposób przeszłam transformację w 77cio kilogramową bułę.
od tamtej pory udało mi się powrócić do 66kg, ale przez kompulsy zaprzepaściłam ten wynik i na dzień dzisiejszy ważę 72,8kg.
to forum motywowało mnie wiele razy, więc liczę na to, że możliwość dzielenia się z Wami relacją z moich zmagań, a także relacjonowanie zarówno odczuć związanych z prowadzeniem diety, jak i jej efektów, pomoże mi lepiej poznać siebie i swoje ciało. chcę nie tylko schudnąć, ale poprzez analizę swojego wnętrza móc uleczyć się z większości swoich obaw i kompleksów. liczę, że na powrót oswoję swoje przeciwciało i nauczę się brać z niego tylko to, co dobre.
ah, podziwiam każdego, kto doczytał do końca
do usłyszenia
Zakładki