Akt I:
Odbieram (gdzieś tydzień temu) telefon.
- Halo? Gośka, poratuj nas, mamy grupę na safari (przyp. autora - nurkowe), a przewodnik złamał nogę. Masz wolne? Poprowadzisz? Fajna grupa, rewelacyjna łódź, super trasa. Plisss.
Ja, przymroczona nagłym szczęściem:
- Jasne, zaraz sprawdzam sprzęt, poukładam sprawy na miejscu, wieczorem oddzwonię i dam Ci dane do biletu. Ale fajnie.
W domu: Wyciągam ekwipunek nurkowy, jacket, automat, komputer,bojka, latarki, inne pierdyfixy, wszystko OK. Tralalala, już się widzę znów w wielkim błekicie. Ale jeszcze sprawdzę skafander. Wyciągam i próbuję się wbić. Oj, trwało to trochę. Wciągnęłam na tyłek, uff, jakiś mały się zrobił (nie tyłek bynajmniej), mocuję się z rękawami, boszzz, przecież nigdy tak ciężko nie było, dobra, są, ciągnę taśmę od suwaka, uff, zapięte. Tylko coś mi baaardzo oczy na wierzch wyszły. I oddychać nie mogę...
Burza myśli. I co ja zrobię? W tym sie nurkować nie da...
Zbiegł się ze starości. Kupię sobie nowy. Biegiem do sklepu. Mierzę nowy - oglądam się w lustrze - eee, przecież ja inaczej w skafandrze wyglądałam. Nie kupię nic, w czym tak wyglądam. NA PEWNO NIE.
Oddzwaniam do znajomych z bazy w Egipcie.
- Eee, sorry, ale nie mogę pojechać. Nie mam ważnych badań, a laryngolog coś mi dziś w uchu znalazł, jakieś niedoleczone zapalenie, dostałam leczenie i gdzieś za 2 tyg. mam się dopiero pokazać. Strasznie żałuję.
Akt II
Dzwoni fajny kolega, bardzo go lubię.
- Gośka, super impreza z motywem przewodnim 'fiesta latina' u moich znajomych. Chodź, wyszalejemy się za wszystkie czasy.
Oj, tańczyć to ja z nim lubię. Ale kapitalnie! Ale, ale - a w co ja się ubiorę - mruga w głowie po doświadczeniu ze skafandrem światełko ostrzegawcze w głowie.
- Wiesz co, chyba nie będę mogła, w poniedziałek mam egzamin, i chyba też właśnie wtedy nockę do odrobienia, popatrze w grafik i dam ci znać.
Siadam przed szafą, przewalam wszystko po kolei - a wszystkie ciuchy jak nie moje.
No i co - i oczywiście nie poszłam.
Takich sytuacji zdarzyło się w ciągu ostatnich dwóch miesięcy oczywiście więcej. Ale te dwie ostatnie doprowadziły mnie do furii, oraz do tego, że zauważyłam, jak bardzo tej wiosny się spasłam. W środę odważyłam się stanąć na wadze. I co zobaczyłam? 73,5 kg. Naprawdę. Wchodziłam, schodziłam, potrząsałam. I dalej 73,5 kg. Samo jakoś tak wskoczyło, ale samo nie chce spaść. Cholera. No to do roboty!
Zaglądam na to forum od jakiegoś czasu - do wywnętrzania się tutaj ośmielił mnie - nie ukrywam - pamiętnik Tagotty. Dzięki Tagosi uwierzyłam, że da się to zrobić. Przeraża mnie ogrom pracy, jaki trzeba w to włożyć.
Co do strategii: przeraża mnie liczenie kalorii, więc na razie poprzestanę, na jedzeniu zdrowo: żadnych 'złych' węglowodanów, prawie w ogóle tłuszczy, białko tylko z chudych produktów. I od środy min. 40 min biegania 5 x w tygodniu. Na razie jestem nadgorliwa, bo póki co jest 80 min codziennie. Ale czuję już trochę zmęczenie materiału. W środę następne ważenie, i może jakieś poprawki do strategii.
Na tickerku widać 57 kg, ale 60 - 62 to już jest przedział, w którym się dobrze czuję i nieźle wyglądam. No ale jak marzyć, to marzyć.
Pomożecie?
Zakładki