Hmm...!
Aż wstyd się przyznać.... Sobotnia impreza to kompletna dietetyczna porażka... Zgubiły mnie mini krakersy... Moje ulubione..... Nie wiem ile ich zjadłam ale podjadałam i podjadałam..... Łakomstwo okropne! Do tego jeszcze moja najlepsza koleżanka patrzyła na mnie podejrzliwym okiem czy oby się w anoreksję nie wpędzam i aby jakoś udowodnić że jem w miarę normalnie to wcięłam gigantycznego i tłustego krokieta.... Poza tymi krakersami i krokietem to tylko sałatki (niestety z majonezem więc dość tłuste).. To był mój pierwszy dietetycznyt wyskok poza barierę 2500kcal. I to wyskok podwójny bo jak sobie podliczyłam ile kcal mogły mieć te sałatki, ten krokiet i te nieszczęsne i najgorsze ze wszystkiego krakersy to wyszło mi że zjadłam około 5000kcal. Pięć tysięcy-to powinno mi wystarczyć prawie na tydzień...!!! W każdym razie wczoraj już było przyzwoicie tzn 1200, dzisiaj również nie zamierzam zjeść więcej-jednym zdaniem-wracam do dietowania. Powinnam nawet mocniej ograniczyć kalorie gdyż sobotnie mega obżarstwo odbiło się wyraźnie na wadze która dzisiaj rano wskazała 58kg. Czyli wszystkie zjedzone w sobotę kalorie organizm sobie od razu sprytnie zmagazynował No ale nic, nie zamierzam się poddawać. Cel jeszcze nieosiągnięty i trzeba przesunąć dzień jego osiągnięcia z 8 marca na np 27 marzec czyli Wielkanoc. Myślę że to realne... choć 8 marca też wydawał się być realnym. Najgorsze jest to że gdzie nie pojadę to muszę coś jeść bo wszyscy mi mówią że już jestem chuda i nie potrafią zrozumieć że muszę jeszcze kilkaset gram schudnąć... Patrzą na mnie jak na wariatkę.... Efekt jest taki że dla świętego spokoju zaczynam jeść, przez co do celu mam zamiast bliżej to dalej! Wszyscy myślą że mam jakieś początki anoreksji bo pomimo że jestem już chuda to nadal nie chcę jeść... A nikt nie potrafi zrozumieć że to dla mnie sprawa zakładu i ambicji.... W tą sobotę znowu jedziemy do moich rodziców... aż się boję co tam się będzie działo.... znowu będę musiała zjeść normalny obiad bo w przeciwnym razie zostanę posądzona o anoreksję... A mój zakład z M cały czas będzie nade mną wisiał.... Wrr.... Wściec się można.... Czuję się jakbym uczestniczyła w jakimś rajdzie którego celem jest przekroczenie mety samochodem... A mi się właśnie zamochód zepsuł 150m przed metą.... I tak go próbuję do tej mety dopchnąć a tam co chwila coś innego się psuje. A to koło odpadnie a to jeszcze coś innego... w końcu mi przyjdzie poprzenosić en samochód w kawałkach za linię mety.... Tyle że to zajmie strasznie dużo czasu i będzie kosztowało mnóstwo wysiłku... No bo niby już się jest na mecie, a jednak nie do końca... I w dodatku wiatr sypie piachem w oczy! Co prawda ta sobota to tylko i wyłącznie moja wina, bo gdybym się nie skusiła na taką ilość tych krakersów to pewnie waga by nie podskoczyła... No ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem... trzeba ruszać dalej.... Kiedyś w końcu się uda.... a że pokonanie 150 m zająć może prawie tyle co przejechanie 50 km to już inna sprawa Tak czy owak, cały czas tu jestem, nie poddaję się i nadal dietkuję, z przyrzeczeniem nie poddawania się już więcej absolutnie żadnym tuczącym pokusom. niezdrowe rzeczy będę jadła tylko z konieczności (czytaj obiad u rodziców)... Ale do tego czasu mamy jeszcze 5 dni.... A przez ten czas może zdażyć się wszystko.... Mam tylko nadzieję zobaczyć w tym tygodniu na wadze 57 kg. Obojętnie z jakim hakiem... Oby to było 57....
Pozdrawiam wszystkich cieplutko w ten na maxa śnieżny dzień.... Dzisiaj po raz pierwszy w życiu musieliśmy założyć łańcuchy na koła naszego samochodu bo nie mogliśmy wyjechać z posesji.... Pomyśleć że tyle razy bywaliśmy w przeróżnych górach i łańcuchy leżały bezużyteczne, aż tu nagle przydały się w domu, pare dni przed kalendarzową wiosną.... Pozdrawiam jeszcze raz i uciekam na Wasze wątki...