Po kilku latach przerwy od rozmaitych diet, które to lata spowodowały utycie do rozmiarów młodego wielorybka, czas zrzucić balast. Kiedyś było się szczupłym, potem średnio szczupłym, potem w ciągu roku, samoistnie ubyło mi 13 kg i myślałam (naiwna kretynka), że dalej samo pójdzie. I poszło - ale w górę, dobiłam setki, teraz jest jakieś 103 kg. Masakra. Jestem przerażona nie tyle kwestiami estetycznymi (choć to też ma niemałe znaczenie), ile perspektywą zrujnowania sobie zdrowia do końca, o ile czegoś z tym nie zrobię. Ta koszmarna zadyszka w biegu do autobusu, te bóle stawów co rano - nie chcę tego dłużej znosić. A o ilu przypadłościach jeszcze nie wiem...?
I tak właśnie, kombinując, co i jak zrobić, trafiłam tutaj. Niekłamanym optymizmem napełniają mnie wątki dziewczyn, którym udało się pozbyć podobnego balastu. Cieszę się, że będę mogła wymieniać spostrzeżenia z kimś, kto wie, co przechodzę. Znalazłam tu już sporo rad i podpowiedzi, a pewnie znajdę jeszcze więcej.
Na początek kilka ustaleń: kalorii liczyć nie będę - życie z ołówkiem w ręku nie jest dla mnie. Wspomagaczy używać nie będę, bo więcej sobie szkody narobię, niż pożytku z tego będzie. Znalazłam za to fajną rzecz - prostą dietę. "Jedz tylko z talerza i pij tylko z kubka", przy czym nie można jeść po 18 aż do 6 rano. Rano talerz różności, na obiad talerz różności i na kolację to samo, a w przerwach mnóstwo wody mineralnej. Wiadomo, kłaść na talerz czekolady nie będę ale warzywa (uwielbiam), czarny chleb, jakieś sałatki - czemu nie?
O efektach będę donosić systematycznie. Zamierzam dojść do 60 kg mniej więcej do czerwca, może się uda
pozdrawiam serdecznie )
Zakładki