Ta dyskusja, jak ośmiornica, mogłaby się ciągnąć w różnych kierunkach,
Różnorodność podejść do sprawy wynika z tego, że wszystkie
stwierdzenia są prawdziwe, tyle, że nie wszystkie, dla wszystkich,
w każdym czasie.
Jakby mnie "przmierzyć" do różnych stwierdzeń, to wyszłoby na to,
że nie lubiłam siebie, nie akceotowałam swojego wyglądu, ciągle przed
czymś uciekałam lub się kryłam, byłam niezadowolona.
Nic bardziej mylnego. Byłam sobie wesołym tłuściochem, opowiadającym
dowcipy o grubasach - np. Ja to muszę dużo jeść, bo dbam o linię.
Jak jem malutko to ją tracę.
Tłuściochem, który nauczył się szyć, żeby móc dostarczać sobie "namiotów"
i być bardzo zadowolonym ze swoich dzieł
a nie dwnerwować się jak nie można znaleźć w sklepie odpowiedniego ubrania.
W przeważającej większości mojego życia z nadmierną wagą nawet nie
przychodziło mi do głowy myślenie, że stanowi ona jakiś problem.
Tak było i już, tylko czasem coś "skrzypiało". Ale jak się zbierze
te "skrzypnięcia" z ponad 30 lat to prawie powstaje wrażenie,
że moje życie to biadolenie nad sobą.
Często trudno było dostrzec i zrozumieć moje problemy komuś,
kto krótko doswiadcza życia z niewielką nadwagą. Czzasem były
one wręcz niewyobrażalnie wielkie dla kogoś, dla kogo drobne 5 kg stanowiło
ogromny problem i już zupełnie nie mógł zrozumieć kogoś takiego
jak ja 35 kilo temu.
Najważniejszą jednak podstawą do tego co napisałam jest druga strona
medalu tej całej sprawy. Życie tłuścioszki toczyło się całkiem fajnie, dopiero
teraz, kiedy schudłam, pewne rzeczy wyglądają zupełnie inaczej, dochodzą
do głosu różne myśli, które można wewalić do jednego worka
pt. Jaka ja byłam głupia, ze dopuściłam do takiego stanu.
A jak już dopuściłam, to czemu nie rozprawiłam się z tym wiele lat temu
Zakładki