Właśnie wracam od Buttermilka i takie mnie natchnienie złapało, że aż się nim z wami podzielę.
Chodzi dokładnie o to, jaki mamy nastrój w trakcie diety. Właśnie przypomniałam sobie, że kiedyś dawno, dawno temu, kiedy odchudzałam się po 4 kilo i wracałam do poprzedniej wagi, na diecie byłam strasznie zła na cały świat. No bo niby dlaczego ja mam nie jeść, a ta czy owa pochłania drugą porcję klusek i nie tyje? I dlaczego nie mam zjeść tego batonika, skoro mam na niego ochotę?
A teraz jest mi tak jakoś lekko. Mam poczucie, że nad wszystkim panuję. Nauczyłam się mówić o sobie, jako o kimś z problemami. Naprawdę, przyznanie się to pierwszy krok do wyleczenia. A myślałam, że to tylko taki frazes...
Teraz nawet jak polegnę i jem po 2000 kcal dziennie przez np. trzy dni, to wiem, że zaraz podniosę się, otrzepię spodnie i pójdę dalej, wolno, bo wolno, ale w końcu dojdę tam, gdzie chcę. I za każdym razem jest łatwiej. Bo przecież nie rzucę nagle diety przy wadze 72 kilo i nie zacznę się obżerać! Że co? Że niby odejdę z forum ze wstydu? Czułabym się okropnie sama przed sobą. Tak swoją drogą, to 72 kilo jest moją wagą z 2002 roku. No to chyba nie chcę tego zaprzepaścić, prawda? Poza tym, w co ja bym się ubrała, gdybym teraz przytyła? Wszystko wyrzuciłam lub oddałam, jeśli nie było zniszczone.
Podsumowując moje rozmyślania. Sama doprowadziłam się do tej wagi i na całe szczęście udało mi się zawrócić z tej drogi. Teraz nie widzę możliwości znowu na nią zboczyć. A uśmiecham się, bo nie patrzę pod nogi na kamienie i inne przeszkody, ale patrzę przed siebie na to światło, które rysuje się przede mną. Z każdym dniem jestem bliżej niego. I wiem, brzmi to głupio, ale to właśnie dokładny obraz diety, jaki mam w głowie.