-
Zmusiłam się trochę do pisania, bo nastrój mam dziś paskudny, a wtedy zazwyczaj nie chcę nikogo widzieć ani słyszeć – liżę rany w samotności. Z dietą wszystko ok., żeby ktoś nie pomyślał czegoś niewłaściwego
.
Ale dopadła mnie jakaś „nadświadomość” tego, co ja z sobą zrobiłam... Czasami przychodzi do mnie takie wyostrzone widzenie, jakbym całe miesiące chodziła w uśpieniu bez kontroli nad tym co robię, a teraz nagle się obudziła i z przerażeniem zobaczyła w lustrze obcą osobę... Nie mogę dziś uwierzyć, że to JA sama, z własnej nieprzymuszonej woli, regularnie, dzień po dniu, dokładałam kolejne dekagramy sumujące się na to , co teraz na sobie dźwigam. Żyłam w świecie jedzenia jak w kokonie. Dlaczego dopiero teraz się ocknęłam, do cholery ( sorry
)? Zawsze muszę się znaleźć na krawędzi, zawsze muszę czuć nóż na gardle, żeby wziąć się za konkretne działanie. Jestem zmęczona powtarzającym się schematem, rozżalona na siebie i przede wszystkim rozczarowana sobą, co chyba najbardziej boli.
Nie cieszy mnie na razie kolejny dobrze spędzony dzień na diecie, na wyświetlacz wagi pokazujący coraz niższą wartość patrzę z obojętnością... Bo to nie tak miało być, nie miałam tego lata znowu zbijać trzycyfrowej wagi i odgrywać się, że na następne już będę szczupła...
Jedyny plus z takiego nastroju to to, że nawet jakby mi ktoś włożył czekoladkę prosto do buzi, to bym ją wypluła ze wstrętem
.
Muszę zacisnąć zęby i przetrzymać ten pierwszy okres. Jak poczuję po rzeczach i ludzie zaczną zauważać, że schudłam , wtedy nabiorę dopiero wiatru w żagle. Nie mam złudzeń, że to szybko nastąpi, pewnie gdzieś za 10 kilogramów, jak nie więcej, ale wtedy odchudzanie zacznie być dla mnie satysfakcjonujące.
Na razie kończę, idę ćwiczyć.
Pozdrawiam wszystkich.
Uprawnienia umieszczania postów
- Nie możesz zakładać nowych tematów
- Nie możesz pisać wiadomości
- Nie możesz dodawać załączników
- Nie możesz edytować swoich postów
-
Zasady na forum
Zakładki