Tak, trzymam michę. Nawet jak pisałam, że jem ziemniaczki odsmażane na masełku to były ziemniaki z wody wrzucone na patelnie teflonową z odrobiną masła, na końcu noża, do smaku.
Myślę sobie, patrząc po tym gdzie mi się zbiera (doopa, uda, brzuch!), że to może ze stresu. Kurde, naprawdę ostatnio mam ciężki czas, wiele zmartwień i nic pewnego. Ciągle biegam, coś załatwiam, coś wyjaśniam, coś próbuję ratować. Mam już chyba w żyłach czysty kortyzol zamiast krwi. Nerwy, ciągły wkurw na zmianę z poczuciem beznadziei. I praktycznie żadnego odreagowania. Nie biegam, nie ćwiczę, nie mam się komu wygadać (w sensie, że G który zabierze na lody), wieczory samotne z walką o sen (bo sen przychodzić nie chce a prochów brać nie będę). Gdybym chociaż miała faceta żeby go bzyknąć dla sportu na zakończenie dnia... Wiecie o czym mowa. Nawet nie mogę sobie życia osłodzić czymś dobrym do jedzenia bo trzymam michę. Kocie futro nie pomaga. Nie czytam nawet ostatnio bo nie jestem w stanie skupić myśli na książce. Ciągle wracam myślami do tego co przede mną.
Pewnie mdłości też z tego powodu.
A nowy styl? To znaczy jaki nowy? Ubieram to co lubię. Kilogramy widać i to nie jest kwestia nowego rozmiaru. Dużej doopy nie ukryję a w luźne sukienki pakować się nie będę bo nie lubię i to nie ja. I to wcale nie poprawi sytuacji.
Jedyne co, to mogłabym zacząć chodzić w zakonnym habicie. Czarny, luźny, wygodny. I tak bardzo pasujący do mojego życia osobistego. TAK BARDZO! Ale jak słonko przygrzeje to zwariować można. Zatem nie.
Zakładki