Jest źle. Waga idzie systematycznie do góry - codziennie 0,5 kg. Niedługo wrócę do wagi wejściowej. Nie obżeram się jeśli o to chodzi. Skończyły mi się leki, moja pani doktor jest na urlopie i wizyta dopiero we wtorek. Nie chcę iść do innego lekarza, bo już pora na wykonanie badań. Powinnam dwa razy do roku a nie robiłam ze dwa lata. Z drugiej strony przeżywam bunt antypigułowy .. Mam DOŚĆ tych małych białych choler uciekających uparcie po blacie biurka DOŚĆ przywiązania do WC i biegania co 15 minut .. Tyle, że to czysta głupota. Już spuchłam jak balon, dziś po drodze do pracy musiałam sięgnąć po inhalator, bo mnie zatkało. WWWRRRRRRR
Serniczek już odpokutowałam - wczoraj było ciężkawo, ale skończyło się tylko na 1200 kcal. Dziś już luz-blues. Nawet w trakcie porannego szkolenia nie byłam głodna.
Wczoraj przydarzyła mi się natomiast inna historia i bardzo chcę ją tu opisać. Taki ciągły proces zmiany decyzji. Otóż ja zazwyczaj jadałam o ustalonych porach. Zwłaszcza w pracy. Jak spodziewałam się, że nie da rady (wyjazd, szkolenie czy tp) zdarzało mi się zjeść wcześniej. Wczoraj miałam iść na spotkanie, więc miałam wpaść do chińczyków na coś smakowitego. ALE .. wyszłam z Instytutu i właściwie nie byłam głodna. Normalnie poszłabym mimo to i pożarła coś na wszelki wypadek. A wczoraj? Poszłam w miasto! Potem miałam iść na małe conieco koło domu - jak dzień wolny to dzień wolny Usiąść wygodnie, zamówić gorący półmisek. I co? I zrezygnowałam, bo tam porcje dla mnie zawsze za duże! Mam się napchać - to wolę kupić i zabrać do domku i podzielić na dwa dni ALE .. zamiast tego wróciłam do domku i zjadłam .. małą porcję śledzia, czyli czegoś co leżało w domku. Też bez sensu co prawda, bo prosto z paczki, więc słony był, ale z cebulką, jabłkiem i śmietaną był jadalny Tyle, że wypiłam 2 litry wody po nim .. I rano na wadze znowu pół kilo więcej ..
Czyli - inny sposób podejścia do jedzenia już został w moim umyśle wdrożony YUPIE
Zakładki