Dzien sie jeszcze na dobre nie zaczal, a ja juz w pelnym kociokwiku. W nocy o godzinie 2:29 dokladnie ktos zadzwonil na moja sluzbowa komorke. Odrzucilam polaczenie, ponownej proby nie bylo. Oczywiscie, nie moglam po tym zasnac, po glowie lazily mi glupie mysli w stylu ze wybuchl pozar w moim biurze, albo ktos sie wlamal, albo ze nie wiadomo co. Zasnelam dopiero nad ranem, totez wstalam wyspana bardzo mocno srednio na jeza.
Padalo, wiec wiedzialam, ze to nie jest dobry znak = ciezko bedzie zlapac taksowke. Tego, co sie dzialo jednak nie przewidzialam. Wisialam przez bite 20 minut, dzwoniac z obu komorek (od czego dwie rece i dwoje uszu ), zanim dodzwonilam sie do operatora, a nastepne 10 minut czekalam na numer taksowki.
Jak juz wsiadlam w ta taksowke, to sie okazalo, ze cala wyspa sparalizowana, bo pada. No, kataklizm jakis, nie? Totez stalam w korkach ponad godzine, przybylam 2 minuty przed dziewiata na miejsce, klientka juz czekala pod drzwiami. Uff, nawet nie mialam czasu sie przygotowac, od razu musialam sie braz za prace.
Teraz tez mam doslownie 5 minut do przybycia kolejnej osoby, na szybko wypilam kawe, bo pogoda daje o sobie znac...
Na sniadanie zjadlam wase z twarozkiem i dzemem bez cukru plus pomidora. Do pracy przynioslam sobie lunch-express, czyli papryke z kawalatkami sera brie. Na wiecej nie bede miala dzis czasu. Moze cos na cieplo wykombinuje sobie na kolacje, jak mi starczy sil.
Zakładki