Agulko trzymaj, bo się obsuwam.
Saccharine, bo moja impreza sylwestrowa była taka sobie. Gydbym poszła na domówkę z tańcami (swoją drogą miałam okropną ochotę! A dwa piętra pod nami grała tak pociągająca muzyka, że chciałam olać moich znajomych i iść wkręcić się na imprezę do nieznajomych z dołu ) to pewnie dużo bym wypiła. A tak, to wypiliśmy piwo (fuj) i szampana, pograliśmy w Scrabble i poszliśmy spać o trzeciej. Dobrze chociaż, że wyszliśmy na rynek o 12, bo byłoby zupełnie beznadziejnie. Jeszcze para, która z nami była, strasznie się kłóciła. Kłócili się nawet, jak poszliśmy spać, aż wszystko było słychać przez ścianę. Ech....
Korni, no właśnie... oby
Kardloz, no mam nadzieję, że WSZYSTKIE są rozsądne :P

Uwaga, bo dziś będzie smętnie. Jestem załamana własną głupotą, płytkością i krótkowzrocznością. Muszę coś z tym zrobić, a pomoże mi tylko terapia szokowa. Rok temu zaczęłam odchudzanie. Nie chcę, żeby zrzucenie kolejnych 15 kilo trwało kolejny rok (z czego chyba 9 miesięcy nie robiłam nic, tylko tak sobie bez sensu trwałam a czas mijał). Rok temu przeszłam na kopenhaską, wytrwałam coś ponad tydzień. Plan jest taki: jutro się przegłodzić albo jechać na waflach ryżowych bez ograniczeń. Tak tak, wiem. Niezdrowe itd. Ale w tym momencie mam brzuch pękający w szwach. Powrót do diety po Sylwestrze trwał 3/4 dnia. A dziś mamy już 4 stycznia. Ważę chyba ze sto kilo. Tak naprawdę to wiem, ile ważę (w ubraniu i nażarta), ale wam nie powiem, bo mi wstyd. Zaczęłabym dietę już jutro, ale nie mam składników. No więc Kopenhagę powitam w sobotę lub w poniedziałek. Zawsze działał na mnie z góry narzucony jadłospis, może i tym razem podziała i się uspokoję. Walę się w łeb i idę odrabiać francuski.