Dzisiejszy dzień dietetycznie mogę zaliczyć do udanych. Do ważenia jeszcze 2 dni, ale dzisiąj weszłam w dyżurny mundurek roboczy ( czyli garsonka uff ) nie opinał się,
człam się w pracy nieco mniej nadmuchana, a po za tym jak zwykle w tej pracy ok 300 przykucków, więc uda bolą mnie jak wszyscy diabli. Sporo się też nachodziłam.Tak wiEc odchudzanie na piątkę.

Całe szczęście że do pracy z obowiązku i konieczności muszę się pomalować i wystroić, bo inaczej cły dzień przechodziłabym wyglądając jak kocmołuch. Niech żyje praca!!!

Kiedy wychowywałam dzieci i nie chodziłam do pracy , to trochę się zapuściłam.
Najpierw nie mogłam nigdzie wychodzić, a później już nie chciałam. Askoro nie wychodziłam na żadne imprezy to po co miałam chudnąć. I kółeczko się zamknęło. A kg przybywało. Teraz chodzę wszędzie, ale większość moich znajomych jest szczupła, więc choć wychodzę , to przeważnie wracam nieszczęśliwa.

Teraz przede mną impreza andrzejkowa. Niby jest jeszcze trochę czasu i jestem w końcu na diecie. Mam szansę nie tylko nieco zgubić ale jeszcze pokazać sobie, że potrafę panować nad swoim ciałem, i choć jestem gruba to powoli mnie ubywa , anie przybywa.

Tak więc okazuje się ,że nie samą dietą człowiek żyje. Nie tylko załamania gastronomiczne powodują ćhandrę. Ale jutro też jest dzień, a w sobotę ważenie.